Upadek i sromota Osieckiego

Oburzenie po kłamliwym wpisie Jana Osieckiego na internetowym blogu generuje coraz bardziej poważne konsekwencje. Pretensje licznych internautów skupiają się poza samym Osieckim także na redakcji serwisu Salon24.pl, która kontrowersyjny wpis umieściła we wtorek na głównej stronie Osiecki zamieścił utrzymaną w szyderczym stylu notatkę na temat konferencji "Mechanika w lotnictwie" odbywającej się w Kazimierzu Dolnym. Krótki tekst pod tytułem "Binienda rozjechany walcem". Twierdził w nim, że podczas sesji poświęconej katastrofie smoleńskiej "swojego szczęścia chciał spróbować prof. Binienda". "Niestety na zebranych jego teorie nie zrobiły wrażenia. A mówiąc dokładnie Binienda został rozjechany walcem przez ekspertów" - pisał Osiecki. Jak czytelnicy "Naszego Dziennika" wiedzą, prof. Biniendy w Kazimierzu w ogóle nie było. Nie było też Osieckiego, który próbował opisać przebieg dyskusji o Smoleńsku na podstawie czyjejś relacji. Co więcej, nie było też "walca", gdyż w Kazimierzu nie doszło ani do prezentacji ustaleń Biniendy, ani do szerszej dyskusji na temat ich wyników. /.../.

Bloger obraża profesora

Wspominam o tym ze względu na drugi wpis Osieckiego, który odwołał oczywistą nieprawdę o obecności Biniendy w Kazimierzu, ale podtrzymał twierdzenie o rzekomym obaleniu wyników jego badań. "Prof. Biniendy nie było w Kazimierzu. Byli za to jego akolici, m.in. prof. Piotr Witakowski. Cała reszta relacji jest prawdziwa. Teoria Biniendy została przez ekspertów przez wielkie E rozjechana walcem" - napisał, podtrzymując w ten sposób stare kłamstwo o przebiegu konferencji. Natomiast nazwanie prof. Witakowskiego, przewodniczącego Komitetu Organizacyjnego Konferencji Smoleńskiej zaplanowanej na 22 października, "akolitą Biniendy" jest zwyczajnie obraźliwe dla zasłużonego naukowca, który - może Osiecki tego nie wie - jest też dużo starszy od Biniendy.

Jan Osiecki to bardzo osobliwa postać w świecie mediów. Właściwie nikt go bliżej nie zna, nie jest też związany na stałe z żadną redakcją. Od kilkunastu lat pojawia się natomiast w Sejmie. Zazwyczaj jako korespondent różnych gazet lokalnych. Nigdy nie był wybitnym dziennikarzem, w ogóle niewiele publikował. Reporterzy sejmowi, którzy pamiętają Osieckiego, najczęściej wspominają go jako człowieka naiwnego i słabo zorientowanego w tematyce politycznej. Wyglądało na to, że głównie zależało mu na samej obecności w parlamencie i byciu "w centrum wydarzeń". Osiecki wypłynął po katastrofie smoleńskiej. Nieco wcześniej podobno znalazł nową pasję. Rozpoczął mianowicie naukę języka rosyjskiego na kursie prowadzonym przy ambasadzie Federacji Rosyjskiej. Po 10 kwietnia zaczął nagle udzielać się publicznie także w mediach rosyjskich, gdzie przedstawiano go jako polskiego dziennikarza zajmującego się problematyką lotniczą. Rozpowszechniał z uporem takie szkalujące polskich lotników tezy, jak ta o kłótni dowódcy załogi Tu-154M z gen. Andrzejem Błasikiem przed lotem, o obecności tego ostatniego w kabinie, o naciskach na załogę.
Kilka miesięcy po katastrofie Osiecki razem z Tomaszem Białoszewskim (dziennikarzem znanym jako prezenter PRL-owskiego Festiwalu Piosenki Żołnierskiej, autorem serii filmów o historii lotnictwa) i płk. rez. Robertem Latkowskim (byłym dowódcą specpułku) napisał książkę "Ostatni lot". To pierwsze szerokie opracowanie tematyki smoleńskiej opublikowane na długo przed raportami MAK i komisji Millera. Autorzy dysponowali jednak pewnymi informacjami, które były w posiadaniu jedynie organów prowadzących badania. Książka wyraźnie przygotowuje opinię publiczną do przyjęcia dokumentu rosyjskiego. Niewymienionym współautorem publikacji jest mieszkający w Smoleńsku fizyk i fotoamator Siergiej Amielin, którego obliczenia są podstawą technicznej części książki.

Być może wpis na blogu Osieckiego nie zwróciłby takiej uwagi, gdyby nie umieszczenie go na głównej stronie serwisu Salon24.pl. /.../

Tak też stało się z wpisem Osieckiego, który chociaż został po kilku godzinach zdjęty z głównej strony (ale nie usunięty z całego serwisu), wywołał dość szerokie oburzenie. Tym bardziej że Janke tłumaczył wyróżnienie kłamliwej notki dość mętnie. Napisał, że zawód dziennikarza ogólnie upada, i połączył całą sprawę z filmem BBC o rzekomym rasizmie na polskich stadionach. Oba przypadki to przykłady coraz powszechniejszej nierzetelności w mediach - wynika z jego oświadczenia. Taką odpowiedź wielu uczestników "salonu" uznało za nadużycie ze strony szefa portalu. Kilka osób postanowiło zamknąć swoje blogi. Trwa dyskusja o granicach promocji portalu kosztem zniżania się do poziomu pseudodziennikarstwa w wykonaniu autorów pokroju Jana Osieckiego.

Piotr Falkowski

więcej:www.naszdziennik.pl (pnkn)