Resetowanie pamięci

Nie ma chyba na ziemi nacji, która nie czciłaby swoich bohaterów. Pamięć przodków jest warunkiem historycznego trwania, państwa prowadzą zaś tzw. politykę historyczną służącą budowaniu świadomości narodowej i dumy.
Dzieje się tak na całym świecie, ewenementem w tym zakresie jest jedynie... III RP. Celowo nie używam sformułowania "Polska", bo twór państwowy, w ramach którego przyszło nam żyć, z Polską ma coraz mniej wspólnego i sądzić można, że kiedyś, kiedy powróci już normalność, nazwę tę będziemy wspominać tak, jak wspomina się PRL.

Jak słusznie zauważył Leszek Żebrowski, III RP nie wyrosła z drugiej, ale wprost z PRL. Może właśnie z tego powodu historia stała się przedmiotem politycznego przetargu. Jego uczestnicy zdają sobie sprawę, że od tego, jaka będzie pamięć historyczna, zależy kształt życia społecznego.

Strach przed polskością

Na początku lat 90. środowisko okrągłostołowe ukuło slogan, który brzmiał mniej więcej tak: "Polska przypomina psa, który zerwał się z łańcucha i nie wie, w którym kierunku ma pobiec, ktoś musi mu ten kierunek wskazać".

Pomijając samą metaforę (Najjaśniejszą Rzeczpospolitą, o którą biły się pokolenia Polaków, przyrównano do podwórzowego kundla), kreatorzy nowej rzeczywistości nie dopuszczali do siebie myśli, że Naród, odwołując się do swoich tradycji i kultury, może sam zadecydować o swojej przyszłości.

Początkowo spierano się o prawo do dziedzictwa po "Solidarności", dyskutowano zatem o agenturze w jej strukturach, okolicznościach porozumień Okrągłego Stołu itp. Jednak konstruktorzy nowej rzeczywistości szybko zorientowali się, że o wiele bardziej niebezpieczny z ich punktu widzenia jest stosunek do historii jako takiej.

Jej znajomość pozwalała Polakom odbudować poczucie godności, poczuć się gospodarzami we własnym kraju, w łatwy sposób oddzielić narodowe dziedzictwo od ideologii uwiarygodniających uzurpatorów.

Pamiętam jeden z wyborczych spotów Włodzimierza Cimoszewicza, w którym ten stał nad grobem swojego ojca - funkcjonariusza Informacji Wojskowej, a w tle pobrzmiewała "Pierwsza brygada".

Starzy towarzysze zapewne pękali ze śmiechu, ale ilu dało się na ten obrazek nabrać? Niebawem pojawiło się hasło, że największym zagrożeniem dla Polski jest nie tyle odrodzenie komunizmu, ile odrodzenie Polski katolicko-narodowej.

Na marginesie bieżących sporów politycznych pojawiały się więc nowe wizje wydarzeń historycznych, których wspólnym założeniem było stwierdzenie, że Polacy nie są Narodem kryształowym, że w naszej narodowej historii ukryte są wstydliwe zakątki.

I tak np. rozpętała się dyskusja wokół adaptacji powieści "Ogniem i mieczem". Autorytety spierały się, czy ma to być wierne odwzorowanie Sienkiewiczowskiej narracji, czy też poprawna politycznie wizja, w której uciemiężony przez polskich magnatów lud ukraiński upomina się o słuszne prawa.

Co powstało, wiemy. Film, który spełniłby chyba nawet oczekiwania stalinowskich cenzorów: psychopatyczny Jeremi Wiśniowiecki mordujący z zimną krwią Ukraińców, rozpita szlachta, która nie jest zdolna do walki, a w tle romans, pejzaże Dzikich Pól i charyzmatyczny Bohdan Chmielnicki. Na wszelki wypadek, gdyby widz nie wiedział, co ma myśleć, po premierze w porze największej oglądalności czołowy "autorytet" Jacek Kuroń wyjaśniał zawiłości czasów, przekonując, że Wołodyjowski i Zagłoba... nie znali języka polskiego, byli bowiem... Rusinami.

Zakazana duma


Zaskakujące, że w dobie kultury obrazkowej przez dwadzieścia lat od sławnego "upadku komunizmu" nie powstał żaden film poświęcony polskim bohaterom, choć życiorys każdego z partyzantów II konspiracji mógłby służyć za gotowy scenariusz. Hola, hola! - powie ktoś - a film o generale "Nilu"? A telewizyjna Scena Faktu? Zgoda, tylko przypomnę, za czyich rządów udało się te produkcje zrealizować.

Ponadto filmy te miały wiele mankamentów. Film o "Nilu" zawierał wiele przekłamań, a scenariusz został bardzo krytycznie oceniony przez córkę generała. Pani Maria Fieldorf-Czarska wprost zarzucała Bugajskiemu kłamstwa. Pocieszamy się jednak... dobre i to.

Można by też przytaczać wiele przykładów, łajdackich artykułów, wśród których na czoło wysuwają się teksty Michnika i Cichego opublikowane w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, oskarżające powstańców o mordowanie Żydów, oraz publikacje Grossa, Aliny Całej itp. Ogromna siła środków masowego rażenia sprawia, że Polacy nabierają pogardy do własnych dziejów, świadomość historyczna zamiera, jednym słowem, umiera pamięć, a co za tym idzie - tożsamość i poczucie wspólnotowości. Przestajemy być Narodem.

Kraj nazistów

W proceder mordowania pamięci włączyło się też Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, organizując wystawę "Czerwiec 1941. Najgłębsze cięcie". Ekspozycję przygotowało muzeum z Berlina w kooperacji z muzeum w Moskwie. W tekście wprowadzającym autorzy wystawy napisali m.in.: "Wprawdzie II wojna światowa wybuchła we wrześniu 1939, ale prawdziwe barbarzyństwo, prawdziwa hekatomba rozpoczęła się dopiero 22 czerwca 1941 roku, kiedy Niemcy napadły na Związek Radziecki".

Autorom wystawy uciekły gdzieś masowe egzekucje w Polsce, mordy dokonane na polskich oficerach w Katyniu, Starobielsku, Twerze, Kuropatach, Bykowni, deportacje ludności kresowej, aresztowanie i wymordowanie profesorów Uniwersytetu Lwowskiego, Uniwersytetu Jagiellońskiego. Niemcom i Rosjanom trudno się dziwić - fakt, że przestępca chce ukryć swoje zbrodnie, nie dziwi. Dziwić może, że instytucja opłacana z pieniędzy publicznych w Polsce podtrzymuje i promuje podobne ekspozycje.

W promocję wystawy zaangażował się również gdański urząd miejski, na którego stronie internetowej napisano, że "jest to wystawa o ludziach, na których wojna wycisnęła swoje piętno".

W tym kontekście warto wspomnieć, że jedną z osób przedstawionych na panelach wystawowych był Iwan Sierow, odpowiedzialny za uprowadzenie do Moskwy przywódców Polskiego Państwa Podziemnego i za powojenny terror w Polsce. Był również zaangażowany w organizację zbrodni katyńskiej i tłumienie węgierskiego powstania w 1956 roku. O tym jednak wystawa nie mówi, wszak prawdziwa hekatomba i barbarzyństwo rozpoczęło się dopiero w czerwcu 1941 r. (zakończyło się pewnie w maju 1945).

Czy jednak trzeba pokazywać wyłącznie wystawy, które mówią o Polsce? W końcu nie tylko Polacy byli ofiarami wojny. To prawda, chciałbym jednak zwrócić uwagę na deficyt wystaw dotyczących martyrologii Narodu Polskiego i na fakt wyjątkowo niskiego poziomu znajomości polskiej historii wśród młodego pokolenia (zdarzają się studenci, dla których Powstanie Warszawskie wybuchło w okresie międzywojennym, a nawet nieznający daty rozpoczęcia II wojny światowej).

Są to skutki nowego podejścia do nauczania historii - w gimnazjum nie uczy się jej, tylko przygotowuje się do testów, a w liceum do matury (sytuacja ta nasili się, gdy w życie wejdzie nowa podstawa nauczania historii).

Młode pokolenie ożywia się patriotycznie tylko wtedy, kiedy odbywa się konkurs skoków narciarskich albo turniej piłki kopanej. W tym kontekście wystawa, o której mowa, wyrządza niebywałe szkody.

Polacy bombardowani w mediach "rewelacjami" Grossa, opluwani w mainstreamowych mediach, powoli zaczynają wierzyć, że byli współsprawcami II wojny światowej.

Narracja historyczna, w której Niemcy są wypierani przez "nazistów", sprawia, że zwiedzający KL Auschwitz raz po raz pytają: "Where is Nazi land?" (Gdzie jest kraj nazistów?). Czy pierwszym krajem, który przychodzi im do głowy, nie jest przypadkiem Polska?

Przecież to tu wybudowano fabryki śmierci. Jeśli ta myśl zostanie wzmocniona sformułowaniem "polski obóz koncentracyjny" i... wystawą, w której Niemcy przedstawieni są jako ofiary wojny, natomiast Polacy (co miało miejsce w 2009 r. na wykładzie dla młodzieży wygłoszonym przez zastępcę dyrektora Muzeum II Wojny Światowej dr. hab. Macieja Majewskiego "Walka, kapitulacja czy współpraca? Europa Środkowa pomiędzy Hitlerem a Stalinem") jako jedni ze sprawców wybuchu wojny, a w stosunku do Czechów tacy sami agresorzy jak Niemcy, wszystko zacznie się układać w całość.

Cena sprzeciwu

Na Zachodzie o zbrodniach sowieckich nikt nie pamięta (któż dziś chce słuchać ofiar i wpatrywać się w groby?). Podobnie jest w Polsce. Groby ofiar stanu wojennego ledwo porosły trawą, a młodzież stroi się w budionówki, nosi na koszulkach sowieckie symbole, bawi się w pubach o wdzięcznej nazwie "PRL", a w rocznicę Smoleńska - największej polskiej tragedii po 1989 r. - wrzeszczy jak opętana: "Jeszcze jeden, jeszcze jeden".

Czy można się temu jednak dziwić, jeśli studenci na moich wykładach po raz pierwszy w życiu słyszą o deportacjach roku 1940? Brak wiedzy, a właściwie wiedza wykoślawiona, decyduje o tym, że ostatnią rzeczą, z którą kojarzy się komunizm, jest zbrodnia, a II wojna światowa jest wydarzeniem tak odległym, że nie warto sobie nim zawracać głowy. Czy taki stan można akceptować? Czy możemy pozwolić na zaśmiecanie polskiej pamięci zbiorowej?

Z pewnością nie, ale należy pamiętać, że w III RP sprzeciw kosztuje (wolności nigdy nie otrzymuje się za darmo, tak było w PRL, tak jest teraz).

Cenę mojego sprzeciwu określa właśnie prokuratura, PZU wyceniło go na 960 złotych. Cóż takiego zrobiłem? Na panelu wystawowym zawierającym antypolskie treści korektorem do dokumentów upomniałem się o pamięć. Zapytałem o zbrodnię katyńską, o masowe mordy dokonywane na Polakach w latach 1939-1941.

Przez Muzeum II Wojny Światowej zostałem uznany za wandala (art. 288 kk - zniszczenie mienia). Jak w tej sytuacji można określić utytułowanych historyków, którzy demolują naszą zbiorową pamięć? Ciekawy jestem, jak zastępca dyrektora muzeum, było nie było specjalista od Powstania Warszawskiego, ocenia w tym kontekście malowane na murach okupowanej Polski kotwice? Czy to też był akt wandalizmu?

To oczywiście pytanie retoryczne, niemniej stawiać je należy, chodzi bowiem o narodowe trwanie, o sens historii, a nie o akademickie dywagacje. "Ojczyzna to pamięć i groby", na wystawie "Czerwiec 1941. Najgłębsze cięcie" tę pamięć podeptano, a groby opluto.

Dr Andrzej Kołakowski, pedagog, wykładowca na Uniwersytecie Gdańskim, niezależny twórca



za:http://www.naszdziennik.pl (kn)