Ateistów coming out z katomatriksa, czyli nowa klasa polskich cierpiętników

Prześladowani są w Polsce podobno homoseksualiści (a także osoby o nadmiernej ekspozycji swojej odmiennej orientacji seksualnej). Dlatego walczą z homofobią, chcą wprowadzenia kar za tzw. mowę nienawiści (czyli nazywanie rzeczy po imieniu), etc. Prześladowani są podobno również Żydzi, bo przecież Polacy, jak wiadomo, to z dziada pradziada, antysemici. Do długiej listy prześladowanych trzeba dziś także dopisać niewierzących, bo przecież Polska to kraj, w którym – według różnych statystyk – żyje nawet 90 proc. katolików (przynajmniej tych deklarujących się jako katolicy, niekoniecznie praktykujących).


„Polscy ateiści wychodzą z szafy” - informuje najnowszy „Wprost”. Tygodnik zainteresował się akcją, w ramach której w największych miastach Polski pojawiły się ogromne billboardy promujące ateizm, a o której pisałam także na portalu Fronda.pl. Aż dziw, że redaktorzy tygodnika nie zrobili z ateizmu tematu na okładkę, tym samym wpisując się w promocję niewiary. Autor tekstu „My ateiści” maluje żywot osób niewierzących w Polsce jako pasmo niekończących się mąk, utrudnień, ba, nawet prześladowań. I to ze strony tych obrzydliwych katoli.


Co więcej, „Wprost” i jego rozmówcy (prof. Jan Hartman, Renata Dancewicz czy nieoceniona Maria Czubaszek) przekonują, że wiara jest produktem wdrukowania, zaś ateizm to owoc namysłu. Wniosek jest prosty – wierzą tylko ludzie mało inteligentni, co by nie napisać, głupcy, którzy miast samodzielnego szukania odpowiedzi na egzystencjalne pytania, posługują się wypracowanymi przez religię kalkami. - Nie wierzę w Boga, którego podsuwa mi chrześcijaństwo, ale to nie znaczy, że nie mam pytań o to, co wykracza poza „szkiełko i oko”. Ale nie scedowałem odpowiedzi na to nurtujące mnie pytanie na jakiś system religijny. Nauka nie daje odpowiedzi na to, jaki był początek, jaki jest sens tego, że istnieje kosmos, ani tego, że ja jestem tutaj, czym jestem, po co w ogóle istnieję i co w związku z tym mogę sensownego przez to swoje istnienie zrobić. To jest podstawowe pytanie, które nurtuje wszystkich. Ci, którzy wierzą, mają prostą odpowiedź na to pytanie, bo ktoś za nich tę odpowiedź sformułował. A ci niewierzący muszą włożyć trochę trudu intelektualnego, żeby na nie odpowiedzieć – mówi w rozmowie z tygodnikiem prof. Janusz Czapiński, psycholog społeczny z Uniwersytetu Warszawskiego.


I tu pojawia się ckliwa opowieść Marii Czubaszek, dyżurnej ateistki salonu, która wyznaje, że wiarę zaczęła tracić, kiedy jej kolega rówieśnik zmarł po ciężkiej chorobie. - Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że jeśli tam na górze jest Pan Bóg, w co w jakimś sensie wierzyłam, to musi być bardzo zły, skoro nie wykorzystał swojej wszechmocy do tego, żeby tego chłopca uzdrowić – wyznaje. Z pewnością musiało to być traumatyczne przeżycie dla kilkuletniej dziewczynki, ale czy dorosła kobieta nie jest w stanie swoim oświeconym (niewiarą) umysłem pojąć, że to NIE Pan Bóg jest sprawcą wszelkiego zła na świecie? Zło jest konsekwencją m.in. ludzkiego grzechu, człowiek ma wolny wybór i Bóg nie może mu zabronić czynienia zła, jeśli taka jest jego (człowieka) wola. Naturalną konsekwencją takich wyborów są wojny, śmierć, choroby. Zaś Pan Bóg nie jest jednorękim bandytą, do którego można wrzucić parę monet, przekręcić wajchą i oczekiwać, na przykład cudownego uzdrowienia.


Wróćmy jednak to ateistów, którym „Wprost” udziela łamów na snucie opowieści, jak to w Polsce niezrozumiałe jest poszukiwanie sensu istnienia na własną rękę, jak to ateiści traktowani są nad Wisłą jak „gorszy rodzaj człowieka” i jakie to wielkie kłody pod nogi rzucają ateistom duchowni, odsyłając ich z aktami apostazji do Watykanu... Szczerze wątpię w ten szereg cierpień ateistów. Przez pięć lat spędzonych na uczelni, po której nazwie można by spodziewać się jakiejś większej dozy „katolickości” nie zauważyłam, aby ktokolwiek z moich niewierzących kolegów (a tych nie brakowało, nawet na wydziale teologicznym) był w jakiś sposób z tego tytułu szykanowany, albo prześladowany. Wręcz przeciwnie, to na osoby eksponujące swoje krzyże oazowe czy inne symbole religijne co niektórzy patrzyli z dezaprobatą, ale przecież nie mogę napisać, że tych blisko 90 proc. polskich katolików jest prześladowanych...


Ponadto, nieprawdą jest, że „znacznie łatwiej jest wejść do religijnej wspólnoty, niż z niej wyjść ”. Dzięki istnieniu m.in. takiej fundacji jak związana z Ruchem Palikota Wolność od Religii czy dzięki takim akcjom, jak promujące niewiarę billboardy o apostazji mówi się w Polsce coraz więcej. Nie jest żadnym problemem wydrukowanie sobie deklaracji z internetu i znalezienie dwóch świadków. Ale jeśli konieczność pojechania do parafii, w której zostało się ochrzczonym traktuje się jak najwyższej wagi ucięmiężenie, to naprawdę nie dziwi mnie samookreślanie się ateistów jako prześladowancych. Z kolei, dzięki takim ateistycznym coming outom, jak Marii Czubaszek, Roberta Biedronia czy Renaty Dancewicz, odchodzenie z Kościoła przychodzi nie tylko coraz łatwiej, ale jest coraz bardziej popularne. I to jest właściwie w tym wszystkim najsmutniejsze. Bo decyzja o pozbawieniu się wszelkich roszczeń to bycia zbawionym powinna być wynikiem prawdziwego namysłu i głębokiej refleksji, a nie chwilowej mody.


Na koniec autor artykułu z „Wprost” przypomina wprawdzie o słynnym zakładzie Pascala (lepiej jest wierzyć, nie ryzykując niczego i zyskać życie wieczne, niż nie wierzyć) i dodaje, że czasem nawet najtwardsi ateiści nawracają się na łożu śmierci, by szybko dla przeciwwagi zacytować smutną aż do bólu deklarację Czubaszek, że ona w chwili śmierci ręki do Boga wyciągać nie będzie, bo Go nie ma. A co jeśli pani Czubaszek się pomyliła?

za:www.fronda.pl (pkn)

***

Cóż, można rzec - jaka głowa taka mowa. I to z takimi zleżałymi już uzasadnieniami...
(kn)