Cezary Gmyz -Grzebiąc w życiorysach

„Owad łajnolubny” – tak Tomasz Lis zatytułował swój wpis poświęcony mojej skromnej osobie po tym, jak opublikowałem tekst informujący, że matka sędziego Igora Tulei 17 lat służyła w komunistycznej bezpiece. Gwoli przypomnienia. To właśnie Tomasz Lis opublikował w „Newsweeku” tekst Cezarego Łazarewicza poświęcony ojcu Jarosława Kaczyńskiego. Tekst w dużej mierze oparty na anonimowych plotkach z sugestiami dotyczącymi spraw czysto obyczajowych.

Żeby jednak sprawa była jasna, wprawdzie moja opinia o tekście Łazarewicza jest krytyczna, nigdy nie odmawiałem żadnemu dziennikarzowi prawa do zajmowania się rodzinami polityków PiS‑u.

Demokratyczna oczywistość

W większości krajów o ugruntowanej demokracji media zajmują się nie tylko osobami publicznymi, ale również ich najbliższymi. Amerykańscy dziennikarze uznali, że obywatele mają prawo do wiedzy, kim byli przodkowie Baracka Obamy, badając jego pochodzenie do kilku pokoleń wstecz. Dotyczy to zresztą nie tylko polityków, ale w ogóle osób publicznych, np. słynnej dziennikarki Oprah Winfrey, której życiorys i koneksje rodzinne też dokładnie badano. Każdy Niemiec dzięki mediom wie, że ich prezydent Joachim Gauck w chwili obejmowania urzędu żył w konkubinacie, nie mając rozwodu z poprzednią żoną. Rodzina Angeli Merkel i jej pierwsze małżeństwo zostały przez niemieckie media prześwietlone bardzo szczegółowo. Francuzi dzięki dziennikarzom dowiedzieli się o Mazarine Pingeot, nieślubnej córce prezydenta François Mitterranda.

W Polsce po roku 1980 wielu naszym rodakom, może nawet większości, wmówiono, że badanie życiorysów osób publicznych i ich bliskich jest fuj. Nic dziwnego. Wielu z tych, którzy promowali politykę niepamięci i hasło „wybierzmy przyszłość”, miało powody, by się obawiać przypominania przeszłości ich lub ich bliskich. Nie było przecież specjalnym powodem do dumy, że brat jako stalinowski sędzia ferował wyroki śmierci polskim patriotom, że dziadek był ubeckim oprawcą, a ojciec kapusiem komunistycznej bezpieki. „Co to ma do rzeczy. To babranie się w ubeckich kwitach. Rodziców się nie wybiera. itd. itp.” –słychać było głosy oburzenia. Przy czym do zasady tej nie stosowano się konsekwentnie. Kiedy w kampanii prezydenckiej Lech Wałęsa zaczął podkreślać, że jest „Polakiem stąd” i pojawił się obrzydliwy antysemicki smród wokół jego konkurenta Tadeusza Mazowieckiego, ówczesny sekretarz episkopatu, a późniejszy biskup łowicki ks. Alojzy Orszulik ogłosił, że rodzina ówczesnego premiera jest polska od wielu pokoleń. Nikt wtedy nie mówił o grzebaniu w przeszłości. Podobnie jak nikt nie uważa, że czymś fuj jest przypominanie, że polityk Unii Wolności Janusz Onyszkiewicz poprzez żonę spowinowacony jest z Józefem Piłsudskim. Nikt jakoś nie rozdzierał szat, pytając „a jakie ma to znaczenie? ”.

Hipokryzja salonu

Dziennikarz „Gazety Wyborczej” Wojciech Orliński nie miał skrupułów, kiedy postanowił dowalić politykowi z nielubianego przez siebie PiS‑u. Zacytujmy próbkę „grzebalnej” twórczości Orlińskiego. „Mam mniej więcej tyle lat co były pisowski wojewoda Jacek Sasin. Wspomnienie Sasina o tym, jak to w PRL‑u zimą świetnie jeździły pociągi i komunikacja publiczna funkcjonowała bez zarzutu, mocno mnie zaskoczyło. Musieliśmy żyć w zupełnie innych PRL-ach. Link do biografii ojca Jacka Sasina, generała SB Józefa Sasina – dzięki Rpyzel! – wyjaśnia sprawę. Rzeczywiście, żyliśmy w różnych PRL-ach. Zimą 1979 r. Józef Sasin był zastępcą naczelnika Wydziału VI Departamentu III MSW (czyli po prostu Służby Bezpieczeństwa).To wyjaśnia, dlaczego Jacek Sasin zupełnie inaczej zapamiętał tę zimę od reszty społeczeństwa. Synuś pana generała raczej nie marzł wtedy razem z nami na przystanku” – podniecał się Orliński. Zresztą, jak błyskawicznie się okazało, podniecał się bezpodstawnie. Gen. Józef Sasin bowiem nie tylko nie był ojcem polityka PiS‑u, ale w ogóle nie był członkiem jego rodziny. Orliński zaś musiał wszystko odszczekać. Nie słychać było też wycia oburzenia salonu, kiedy Lech Wałęsa, chcąc dowalić prof. Sławomirowi Cenckiewiczowi, regularnie przypominał o jego dziadku z SB. Dodam tylko, że przeszłość swojego dziadka ujawnił sam historyk w rozmowie dla tygodnika „Wprost”. Zresztą akurat w tym wypadku przeszłość dziadka Cenckiewicza nie ma najmniejszego znaczenia, bo historyk nigdy go nie poznał, nie mógł więc esbek mieć najmniejszego wpływu na wychowanie przyszłego biografa Wałęsy.

Najsłynniejszym oczywiście przykładem grzebania w życiorysach była sprawa tzw. dziadka z Wehrmachtu. Wbrew jednak rozpowszechnionej wersji Tusk przegrał wybory prezydenckie nie przez ujawnienie przeszłości jego przodka, tylko przez własne krętactwa w tej sprawie. Tusk zapewniał bowiem, że o sprawie służby dziadka nie wiedział, co było wysoce wątpliwe.

Nawiasem mówiąc, ja nie mam problemu z mówieniem o przeszłości swojej rodziny. Tak jak Tusk, też miałem dziadka w Wehrmachcie. Był polskim Ślązakiem i został wcielony do Wehrmachtu, a konkretnie do Afrika Korps, skąd zresztą nawiał do gen. Andersa. Zmarł wiele lat przed moimi urodzinami, ale nie widzę powodu, by ukrywać przeszłość swojej rodziny.

Nauka dla sędziego Tulei


Sędzią Tuleyą nie zamierzałem się zajmować, dopóki w warszawskim sądzie nie spotkałem jego kolegi po fachu. – Gdybym pochodził z rodziny resortowej, byłbym ostrożniejszy w wypowiadaniu się o stalinizmie – stwierdził.

Nie mogłem w to uwierzyć. Wszak sędzia Tuleya w uzasadnieniu wyroku na dr. G. mówił: „Wzbudza to we mnie straszne skojarzenia, nawet nie z latami 80., ale z przesłuchaniami stosowanymi w latach 40. i na początku lat 50. W czasach największego stalinizmu”. Innymi słowy Tuleya uznał, że SB, w której jego matka służyła również w latach 80., była instytucją lepszą niż służba niepodległego państwa polskiego, jaką jest Centralne Biuro Antykorupcyjne. Czymże to było, jeśli nie obroną przeszłości własnej matki, choć może i nieuświadomioną?

Jeśli miałem jakieś wątpliwości, to mnie opuściły, kiedy dowiedziałem się, że Igor Tuleya orzeka również w procesach lustracyjnych. W pamięci miałem bowiem pewną sędzię Trybunału Konstytucyjnego, nieskazitelnego charakteru, z opozycyjnym rodowodem nienaznaczonym choć cieniem podejrzenia o współpracę z komunistycznym aparatem represji. Kiedy jednak okazało się, że jedna z osób jej najbliższych miała epizod współpracy z SB, poprosiła o wyłączenie jej ze składu, który miał rozstrzygnąć o lustracji w Polsce.

Ona wiedziała, co zrobić. Szkoda, że sędzia Tuleya nie miał okazji pobierać u niej nauk.


za:niezalezna.pl/37526-grzebiac-w-zyciorysach

***

No i coście narobili Tuleya?
...

kn