Publikacje polecane

Jan Gać-Święta Góra Athos (odc. II)

NA STATKU
Godzina 9:45. Rześki od morskiej bryzy poranek. Od nabrzeża w Ouranoupolis odbił  prom, jeden z mniejszych promów, jakie na co dzień kursują pomiędzy niezliczonymi wyspami greckimi. Przy wejściu na statek dokładnie sprawdzono mój diamoneterion, najważniejszy dokument wydany w Ouranoupolis na podstawie pisma rekomendacyjnego w Tesalonikach. Od tego dokumentu

, starannie wypisanego greckim alfabetem, zaopatrzonego w cztery odręczne podpisy, opatrzonego trzema stemplami, zależy wszystko - czy będę mógł postawić stopę na Athos, czy też nie. Czy klasztory udzielą mi gościny jako pielgrzymowi, czy każą mi odejść?

Statek-prom zabrał na pokład ponad setkę pasażerów i kilka pojazdów, zarówno aut osobowych jak i ciężarówek, te pierwsze zwykle terenowe, przystosowane do pokonywania atoskich dróg gruntowych, z których na zawsze zginął transport niezastąpionych przez wieki osiołków.  Zająłem miejsce na najwyższym pokładzie, niczym nie zadaszonym, otwartym na niebo, przy lewej burcie, by móc w miarę z bliska obserwować wybrzeże Półwyspu Athos, wzdłuż którego mieliśmy płynąć. Czułem ogromną satysfakcję, a nawet ekscytację, że oto wreszcie spełniało się moje marzenie i że będzie mi dane nawiedzić od dawna upragnione miejsca. Wiele razy podróżowałem po Grecji, ale aż do tej chwili nie udało mi się dotrzeć do ziemi zasiedlonej przez ludzi z rozmysłem wyłączonych ze spraw tego świata na drodze ku wspinaniu się na szczyty doskonałości.

Zlustrowałem współpasażerów. Kilku kierowców ciężarówek wyładowanych materiałem budowlanym, gromada rosyjskich, czy też ukraińskich robotników zatrudnianych przy pracach remontowych, paru mnichów w różnym wieku, o czym świadczyły mniej lub bardziej bujne brody w różnych odcieniach czerni i siwizny, w różnym stopniu stopniu zaawansowania porostu. Z tłumu wydobyłem ascetę. Był to kościsty, chudy mnich, o wymizerowanej twarzy, o brodzie długiej po skórzany pas, prawie całkiem siwej. Wyglądał na zaniedbanego. Mrużył przed słońcem powieki, nigdzie się nie rozglądał, wpatrzony w nieokreślony punkt przed siebie, tkwił w bezruchu, zupełnie wyłączony z otoczenia. Inny mnich, też starszy już wiekiem, rozsupłał swój worek i jął zachęcać pasażerów do kupna jego zawartości. Były tam wystrugane w jednym kawałku drewna krzyżyki, były miniaturowe ikonki odręcznie malowane, były jakieś inne jeszcze pobożne drobiazgi, nie licząc odbitych na kopiarce tekstów po grecku, zapewne jakichś modlitw. Dyskretnie przyglądałem się gromadzie mężczyzn,  greckim pielgrzymom z przewagą tym w sile wieku. Doliczyłem się paru Europejczyków, tak jak ja zaopatrzonych w plecaki i wyposażonych w nieodzowne aparaty fotograficzne.

Płynęliśmy wolno,majestatycznie. Po prawej burcie pożegnaliśmy skalistą wysepkę Amoliani dzielnie stawiającą czoła morskim falom w towarzystwie kilku samotnych skał. Prawie że ocieraliśmy się o wybrzeże wypiętrzające się co raz wyżej i wyżej, wybrzeże dzikie, skaliste, utkane dywanem niewysokich krzewów o wiecznie zielonym listowiu. Tu i tam wystrzeliwały ponad to kłębowisko zieleni smukłe cyprysy podobne do włóczni, w jakie malarze ikon uzbrajali swoich Demetriuszów, Teodorów, Jerzych i innych świętych wojowników. Jedynym śladem życia na tym pustkowiu były niewielkie kaplice porozrzucane wyspowo w miejscach nadających się do zasiedlenia, zwykle w pobliżu strumieni i źródeł wody.

Po raz pierwszy prom przybił do nabrzeża Giovantsa, pozwalając przez moment spojrzeć na ukryte głęboko w dolinie dwie kaplice w otoczeniu paru domków. Kaplice udało mi się zidentyfikować jako św. Spiridiona i św. Filipa. W Ouranoupolis zakupiłem mapę Półwyspu Athos, najdokładniejszą jaka pojawiła się na rynku księgarskim. Jeden centymetr na mapie odpowiadał pięciuset metrom w terenie. Mapa ta okazała mi niezastąpioną przysługę. Pozwoliła mi poruszać się bezbłędnie w terenie. I tak, według mapy,  na skalistym zboczu pyszni się Megali Moni, jeden z klasztorów nienależących ani do grupy głównych dwudziestu monasterów, ani do żadnego skete. Na nabrzeżu wysiadło dwóch mnichów z pakunkami i wyjechała jedna ciężarówka wyładowana jakimiś towarami pod plandeką, zapewne z  przeznaczeniem dla leżącego w głębi lądu serbskiego monasteru Chilandari.

Na drugim postoju wysiadło więcej osób, w tym pierwsi pielgrzymi, co zrozumiałe, bo stąd prowadzi najkrótsza droga do bułgarskiego monasteru Zografu i piesza ścieżka do trudno dostępnego monasteru Konstamonitu. Port dla Zografu to potężna wieża obronna niczym donżon strzegąca dostępu w głąb doliny. Pierwszym z dwudziestu uznawanych w hierarchii Góry Athos klasztorów, jaki ujrzałem, był monaster Dochiariou. Stanowi niezwykle malownicze skupisko starannie wzniesionych z szarego kamienia budynków skupionych wokół katolikonu o pięciu kopułach w odmianie macedońskiej. Bezpieczeństwa nad zespołem strzeże gigantyczna wieża na planie kwadratu, prawie bez okien, na najwyższej kondygnacji z czterech stron spięta machikułami.

Ta zapobiegliwość o bezpieczeństwo mieszkańców monasteru jest zrozumiała w kontekście częstych napadów na Athos piratów arabskich. Wysiadło tu kilka osób, a dolny pokład opuściły dwie ciężarówki z materiałem budowlanym.
Przez chwilę mocowałem się ze sobą samym: wysiadać tu, czy płynąć dalej? Ekscytowała mnie starożytność monasteru początkami sięgającego, jak chcą niektórzy, końca X wieku, i to, że jego zasadźcą był jeden z pierwszych uczniów Atanazego Atonity, mnich Eutymiusz. Co więcej, kościół szczyci się z pięknych malowideł wykonanych w połowie XVI wieku ręką Tzortzisa, uznanego malarza z Krety pracującego pod wpływem sztuki weneckiej, jako że wyspę tę na kilkaset lat wzięli w posiadanie Wenecjanie.

Przemogłem się. Płynę dalej. A oto i kolejny monaster, tak jak poprzedni położony na samym brzegu. To Ksenofontos. Wygląda jak gigantyczne zamczysko. Jest młodszy od poprzedniego o kilkadziesiąt lat, w ostatnich dekadach XI stulecia ufundował go niejaki Stefanos, admirał floty cesarza Nicefora Botaniatesa. Wojskowy ten porzucił cesarską służbę i wycofał się z życia czynnego, by na Athos przyjąć habit zakonny i jako nowy człowiek pod imieniem Symeon zmagać się już nie z Arabami, lecz ze sobą samym.

****

Statek płynął dalej. Po niedługim czasie wyłonił się przed nami monaster św. Pantelejmona, jak oba poprzednie też rozsiadły szeroko na samym brzegu - ogrom, istne miasto mnisze, zespół różnorodnych budowli,  niezwykle kolorowych podług rosyjskich upodobań, z tymi charakterystycznymi cebulkami na kopułach głównej cerkwi i na towarzyszących jej kaplicach. Jaki ruch musiał tu panować jeszcze nie tak dawno, kiedy aż do  rewolucji bolszewickiej przybijał do nabrzeża bezpośrednim rejsem z Odessy parowiec przepełniony rosyjskimi pielgrzymami! To dla nich wzniesiono gigantyczne bloki mieszkalne, dziś prawie puste.

Wiekowy, dwunastowieczny monaster św. Pantelejmona, popularnie zwany Rossikon w nawiązaniu do jego ruskich początków, w XVIII wieku przejęty przez Greków, stał zupełnie porzucony w okresie wojen o niepodległość Grecji, obciążony gigantycznymi długami na rzecz sułtana. Rosyjscy mnisi, jacy zaczęli napływać na Athos, wspierani przez skarb carski i dotacje zamożnych Rosjan, nabyli opuszczony monaster, szybko spłacili sułtanowi należności, odkupili utraconą ziemię, rozbudowali pomieszczenia i w roku 1875 uzyskali od patriarchy Joachima II tytuł własności wbrew gwałtownym protestom Greków, którzy Rosjan uważali za agresorów. Dziś monaster św. Pantelejmona uchodzi za jeden z największych, najbogatszych i najpiękniejszych architektonicznie na półwyspie.
 
Stulecie XIX na Athos oznaczało inwazję Rosjan. Na Świętą Górę setkami przybywali rosyjscy mnisi, a za nimi niepoliczone rzesze rosyjskich pątników. Było to swego rodzaju wyrojenie ludzi z Rosji, przez Greków uważanych za prawosławnych barbarzyńców, zjawisko nasilające się po wojnach krymskich. Przybywali z ziem rosyjskich ludzie różnych stanów i kondycji, zamożni i biedni, nędzarze żebrzący o datki, bogacze nie liczący się z kosztami, członkowie rodziny carskiej, różnego autoramentu pustelnicy i starcy, dziwacy i chorzy. Podobnego najazdu - na szczęście pokojowego - Athos jeszcze nie widział. Obliczono, że na początku XX wieku samych mnichów rosyjskich, którzy pozostali na Athos na stałe, było trzy i pół tysiąca, a zatem blisko trzystu więcej aniżeli Greków. Podobnej dysproporcji w oparciu o przynależność narodową Święta Góra jeszcze nie znała.

Proces ruszczenia Athos spowodował głęboki kryzys o wielu aspektach. Antagonizmy pomiędzy Grekami i Rosjanami przybrały postać otwartej konfrontacji. A chodziło w pierwszej kolejności o próbę przejmowania przez Rosjan kolejnych greckich klasztorów. Rzecz jasna liczba dwudziestu historycznych monasterów, które bacznie i zazdrośnie pilnowały swego miejsca w hierarchii ważności, była raz na zawsze zamknięta. Rosjanie o tym wiedzieli, zatem posunęli się do wybiegu. Zazwyczaj działo się tak, że kilku rosyjskich mnichów kupowało kellion z intencją prowadzenia tam życia w niewielkiej wspólnocie. Po uzyskaniu zgody od Świętego Zgromadzenia przyjmowali do swego grona kolejnych mnichów, powiększali pomieszczenia, budowali nowe. Gdy osiągnęli odpowiednią liczbę mieszkańców, występowali do Świętego Zgromadzenia i do patriarchy Konstantynopola z prośbą o zmianę kategorii wspólnoty z niższej na wyższą, czyli z kellionu na skete. Gdy istniały formalne przeszkody lub gdy protest podnosili Grecy, odpowiednio wysokie podarunki świadczone właściwym ludziom, często w gotówce, łamały wszelkie zastrzeżenia. Bowiem za działaniem rosyjskich mnichów stał car, a ten nie żałował złota w zdobywaniu nowych przyczółków na Athos.

Grecy na Athos obawiali się, że największe i najsilniejsze państwo prawosławne, Rosja, skutecznie blokujące Turcję na Bałkanach, ma w tym podstępnym działaniu również cel polityczny. Rozgłaszali pogłoski, że car przygotowuje się do zajęcia Istambułu, dla chrześcijan cięgle jeszcze Konstantynopola, i do odnowienia dawnego Bizancjum pod berłem Romanowych. Nie na darmo Rosja uzurpowała, jeszcze w XVI wieku, bizantyński symbol dwugłowego orła, a Moskwę orzekła Trzecim Rzymem. W tych przekonaniach utwierdzała Greków obecność floty rosyjskiej na wodach wokół Athos oraz będący na usługach rosyjskich klasztorów parowiec regularnie kursujący do Odessy i z powrotem.
 
Trudno orzec, czy obawy greckich mnichów były uzasadnione, czy nie, faktem jest, że metodą kupna i płacenia wysokich łapówek Rosjanie weszli w posiadanie kilku domów zakonnych. W taki sposób przejęli w 1841 roku kellion św. Andrzeja koło Karyes. Cztery lata później odwiedził to święte miejsce Wielki Książę Konstantyn, syn cara Mikołaja I, i z wielką pompą położył kamień węgielny pod budowę kościoła. Gdy Grecy swoimi protestami próbowali zablokować projekt, odpowiednie dotacje, płynące hojną ręką wprost z dworu carskiego na rzecz Świętego Zgromadzenia i na ręce patriarchy w Konstantynopolu, zakończyły konflikt na korzyść Rosjan. Kellion, przemieniony na skete, swym ogromem przewyższał  teraz niejeden monaster. W konsekracji wspaniałego kościoła w 1900 roku brał udział rosyjski ambasador przy Wielkiej Porcie w towarzystwie admirała floty czarnomorskiej.

Podobnie rzecz się miała ze skete pod wezwaniem Proroka Eliasza, na początku XIX wieku małym, zaniedbanym, opustoszałym i obciążonym ogromnymi długami. Kiedy weszli tam Rosjanie, spłacili należności i krok po kroku powiększali jego budynki i stawiali nowe aż do stworzenia licznej i dobrze uposażonej wspólnoty zakonnej. Nie mieli szczęścia przy próbie zakupu monasteru Kutlumusiu, gdyż Grekom z Athos w porę przyszli z pomocą ich zaalarmowani ziomkowie z Wysp Jońskich, pozostających podówczas pod protektoratem brytyjskim. By nie doprowadzić do kryzysu dyplomatycznego, Rosjanie wycofali się z oferty. Także nie zdołali zakupić za spłatę długów Stawronikity i Konstamonitu.   


                                                                           *****
Szybko odbiliśmy od brzegu.  
W polu widzenia, w pewnym oddaleniu od morza, wyłonił się kolejny monaster. To Kseropotamu.
Zawieszony wysoko na skalnej półce wtulił się w głęboką dolinę.
Zabudowania przypominają  wiejski kasztel ozdobiony mnóstwem kominów ponad jego dachami.
W zewnętrzne ściany wpięły się niezliczone ganki z drewna, wszystkie przeszklone, przed osunięciem się w przepaść podpierane od dołu  belkami.
Typowe budownictwo tureckie, szeroko upowszechnione na całych Bałkanach, owszem, praktyczne, ale nie przydające domostwom urody. Jest to bardzo stary monaster.
Pod koniec X stulecia mnich imieniem Paweł przystąpił do budowy klasztoru na miejscu swojej pustelni zwanej Kseropotamu.
Był to ten sam człowiek, który w poczynaniach Atanazego Atonity dostrzegł zagrożenie dla ducha pierwotnego pustelnictwa i ze skargą na założyciela Wielkiej Laury udał się na dwór Jana Tzimiskesa. Zwolennik tradycji, surowych obyczajów i bezwzględnej ascezy skupił wokół własnej osoby podobnie myślących  adeptów i zorganizował ich w odrębną wspólnotę. Jak na ironię, wbrew pierwotnym ideałom ubóstwa, monaster Kseropotamu w XI wieku należał do najbogatszych pod względem obszaru posiadanej ziemi. Sam Paweł nie wytrzymał jednak  warunków, jakie sam stworzył i niebawem opuścił swój klasztor, by wycofać się w góry na pustkowie. Tam, pomiędzy strumieniami, założył kellion, na miejscu którego z czasem wyrósł monaster św. Pawła.

I tym to sposobem po kilku godzinach rejsu dopłynęliśmy do Dafne, jedynego portu na Athos, który utrzymuje stały kontakt ze światem zewnętrznym. Wszyscy pasażerowie zeszli na ląd. Wyjechały też pozostałe pojazdy.
Na nabrzeżu ujrzałem grupę greckich urzędników ze służb granicznych i celnych, którzy uważnie przyglądali się podróżnym. Nie spostrzegłem, by mieli ochotę sprawdzać zawartość bagaży. Za to pilnie przeglądali nasze paszporty,  greckie karty identyfikacyjne ze zdjęciem i zezwolenia na pobyt na Athos, nieodzowne diamoneteriony.

Dafne jest osadą portową ze stanowiskami do cumowania, z wewnętrznym basenem dla mniejszych łodzi, z dwoma budynkami urzędów granicznych i policji, z pocztą, z trzema sklepikami pełnymi dewocjonaliów, z pojedynczym dystrybutorem paliwa i z małym barem, gdzie można zjeść świeże bułki z owczym serem podane na ciepło, gdzie oprócz zwykłych napojów podają też piwo i różne gatunki trunków, także importowanych.

Miejsc noclegowych tu nie ma. Każdy zatem przyjezdny rusza rychło w swoją stronę, najwięcej zaś do mniszego miasteczka Karyes po drugiej stronie półwyspu. To na nich oczekuje pomarańczowy autobus, jeden z dwóch, jakie kursują na Świętej Górze.

Posiliwszy się zapiekanką z serem podaną na ciepło i filiżanką gorącej kawy, zaopatrzony w zapas chłodnej wody ze źródełka, pieszo wyruszyłem w drogę.  Była już pierwsza  po południu, a miałem przed sobą trzy monastery do nawiedzenia,  Simonpetrę, Grigoriu i Dionisiu, z których dwa ostatnie osiadły na brzegu morskim. Rozłożyłem mapę. Z Dafne do Simonpetry jest osiem kilometrów, drobiazg, pomyślałem, zejdzie mi nieco ponad dwie godziny w marszu. Do Grigoriu kolejne dwa kilometry, a do Dionisiu nieco ponad trzy. W tym ostatnim klasztorze przydzielono mi nocleg zamówiony telefonicznie. A zatem powinienem zdążyć przed zamknięciem bram.
 
O święta naiwności, jak swego czasu miał się wyrazić Jan Hus na widok starowinki, która z pobożności podkładała chrust pod stopy palonego na stosie heretyka. To przecież nie przechadzka po naszym szlaku Orlich Gniazd! To wyprawa pod górę i w dół, i tak bez końca, po wertepach i stromiznach. Ale o tym jeszcze nic nie wiedziałem. Wspinając się pod górę szeroką, wygodną drogą gruntową w oprawie niewyobrażalnie pięknych widoków na morze, na ośnieżony dwutysięcznik góry Athos, na majaczące w oddali brzegi środkowego półwyspu Chalcydyki, Sithonii, chciało mi się śpiewać z radości.

Wzrok ginął w nieprzebytych przestworzach żywiołów. Dusza wyrywała się w dal. Duch modlitwy ogarniał i rozpalał moje wnętrze. Maszerowałem w rytm wewnętrznych doznań, aż do pierwszej ławeczki. Umieścił ją  na jednym z zakrętów jakiś dobry człowiek. Gdy spocząłem unieruchomiony cudownym widokiem na morze, zatrzymał się jadący w przeciwnym kierunku jeep i zza kierownicy wyłoniła się postać brodatego mnicha z ofertą podwiezienia do klasztoru.

- Będę wracał za dziesięć minut, to cię zabiorę – wykrzyknął przez otwarte okno zupełnie poprawną angielszczyzną.
 
Przez moment zawahałem się. Nie po to przybyłem na Athos, aby korzystać z wygód. Przyświecało mi pragnienie dotarcia do monasterów w pieszej wędrówce. Chciałem doświadczyć znoju prawdziwego pątnika, by jak najdłużej przebywać w objęciach  niewyobrażalnie pięknych krajobrazów. I zaczerpnąć choć odrobinę z duchowości owych niezliczonych rzesz mężów,  jacy tu od wieków swoją modlitwą, pokutą i ascezą uświęcali tę ziemię. Ale mój dobry anioł stróż jakby chciał powiedzieć: to ja dla ciebie wysłałem tego człowieka za kierownicą, nie opieraj się, skorzystaj z jego grzeczności, nie znasz jeszcze tutejszych warunków podróżowania.

Jak się miałem niebawem przekonać, gdyby nie ten usłużny zakonnik, przyszłoby mi maszerować z Dafne do Simonpetry najmniej cztery godziny, a nie dwie, jak optymistycznie zakładałem. I prawdopodobnie spędziłbym pierwszą atoską noc poza murami monasteru Dionisiu. Tak zatem pierwszego już dnia otrzymałem pouczającą lekcję pokory, by podchodzić z respektem do odległości pomiędzy monasterami i do warunków terenowych na Świętej Górze.

A oto i mój dobroczyńca. Zatrzymał się w drodze powrotnej, wyskoczył zza kierownicy, otworzył tylne drzwi, kazał mi wsiadać  i własnoręcznie podał bagaż. Zamknął klapę i z brawurą młodzieńca wskoczył za kierownicę. Jechał jak na safari. Pędził po gruntowej drodze w kłębach pyłu, obcinał zakręty, nie zważał na wertepy i kamienie, a te spod kół rozpryskiwały się na wszystkie strony. Z bojaźnią spoglądałem na szybkościomierz, odruchowo zamykałem oczy na krawędziach przepaści. Kosztem obserwacji drogi, jakby miało mi to w czymś pomóc, pozbawiłem się cudownych widoków. A mnich nic sobie nie robił z mojej obecności, tylko pędził jak na złamanie karku. Widocznie znał tu każdy zakręt, każdą rozpadlinę, każdą dziurę w nawierzchni. I widać, że bezgranicznie ufał opiece swego potężnego patrona, kimkolwiek by on nie był.

Niebawem zatrzymał się raz jeszcze, by zabrać dwóch piechurów z plecakami, którzy mnie wyprzedzili na trasie. Jakimś cudem i ich zdołał upchnąć w rozpalonym od słońca pudle auta, i tak już wyładowanego pod sufit jakimiś pakami i koszami. Po pół godzinie tej szaleńczej jazdy, dotarliśmy do Simonpetry, wszyscy cali i zdrowi, owszem, nieco pokryci warstwą wapiennego pyłu.

Simonpetra robi wrażenie. Osadzony na gigantycznej skale upodobnił się do średniowiecznego zamczyska. Jest tak niedostępny, iż zbędne było budowanie wieży obronnej. Bo i po co? Muzułmańscy piraci i tak by go niedosięgli. Przez moment stałem zauroczony przed bramą, a ta stała szeroko otwarta.
 
Wszedłem. Mnich pilnujący bramy, portaris, po sprawdzeniu mojego diamoneterionu kazał zostawić u siebie plecak, zaprowadził mnie do sali recepcyjnej, poczęstował upudrowanymi cukierkami podobnymi do naszych  żelków, szklanką zimnej wody ze źródła i kieliszkiem anyżówki. Anyżówki nie znoszę, ale przemogłem się i wypiłem. Była mocna jak domowej roboty śliwowica. To mnie postawiło na nogi.

Sala recepcyjna przeznaczona dla pielgrzymów i gości przed ich rozlokowaniem po przydzielonych im celach wyglądała imponująco. Przestrzenna, widna, w oknach czyste firany, gustowne meble w starym stylu, na ścianach oprawione w ramki fotografie dostojników kościelnych, wszyscy o bujnych brodach, być może biskupi. Rozpoznaję podobizny greckiego króla Jerzego II w uniformie koronacyjnym. Mnisi na Athos z nostalgią wspominają czasy monarchii,  niezbyt ufając ustrojom republikańskim.

Katolikon, czyli główny kościół w zespole, usytuowany na niewielkim z braku miejsca dziedzińcu, stał zamknięty.
Niezbyt ubolewałem nad tym, bo polichromie, jakie się w nim znajdują, są świeżej daty, jako że kościół w całości padł ofiarą płomieni w 1891 roku, które monaster obróciły w popiół. Pożar był tak nagły i gwałtowny, że mnisi zdołali w ostatniej chwili wybiec na zewnątrz unosząc ze sobą zaledwie relikwie świętych. To wtedy przepadła przebogata biblioteka.

A monaster jest stary, średniowieczny i posiadał bogate zbiory.

W połowie XIV wieku, zajmujący jedną z pobliskich grot pustelnik imieniem Szymon, w noc Bożego Narodzenia miał ujrzeć nad przepastną skałą gorejące światło. Mnich potraktował zjawisko za nadprzyrodzone i jako znak do podjęcia budowy w tym miejscu klasztoru.
I taki stanął za pieniądze władców serbskich.