Publikacje polecane

Nie dajmy zgasić tego ognia!

Pogrążone w politycznym chłodzie Tbilisi spogląda z nadzieją na rozgrzany mimo mrozu kijowski majdan. Oczywiście dotyczy to jedynie zwolenników byłego prezydenta Micheila Saakaszwilego oraz tych spośród wyborców rządzącej obecnie partii Gruzińskie Marzenie, którzy już po roku doszli do wniosku, że była to raczej gruzińska mrzonka czy wręcz kłamstwo.

Gdzie Rzym, gdzie Krym? – spyta przeciętny Polak, więc postarajmy się wyjaśnić, dlaczego Gruzję i Ukrainę łączą niewidoczne na pierwszy rzut oka interesy, które zresztą dotyczą bezpośrednio także naszego kraju. Droga do wspólnoty państw europejskich zarówno niepodległej Gruzji, jak i Ukrainy, rozpoczęła się bowiem od… sojuszu z odrodzoną w 1918 r. Rzecząpospolitą. Zwycięską ofensywę w kwietniu 1920 r. – znaną jako wyprawa kijowska – poprzedziło podpisanie przez Józefa Piłsudskiego paktu, o charakterze nie tylko militarnym, zarówno z przywódcą niepodległej Ukraińskiej Republiki Ludowej atamanem Symonem Petlurą, lecz także z rządem demokratycznej Gruzji.

Prometeizm Marszałka

Nie jest też przypadkiem, że kiedy 8 maja 1920 r. sojusznicze oddziały polsko‑ukraińskie oswobodziły Kijów od bolszewików, tego samego dnia Włodzimierz Lenin podpisał z niepodległą Gruzją pakt o nieagresji. Po załamaniu się próby ustanowienia wolnej od bolszewizmu i przyjaznej Polsce Ukrainy oswobodzone z „polskiego frontu” sowieckie armie w 1921 r. runęły na Kaukaz, włączając niepodległe na krótko tamtejsze państwa – Gruzję, Azerbejdżan i Armenię – do nowego imperium, tym razem bolszewickiego, pod którego jarzmem trwały aż do rozpadu ZSRS na początku lat 90. ubiegłego stulecia.

Próbą wyrwania ich z tej niewoli była doktryna geopolityczna Marszałka Piłsudskiego znana jako prometeizm, którą streszczano jako „rozprucie sowieckiego imperium po szwach narodowościowych”. Zgodnie z tym zamysłem II RP wspomagała ruchy narodowowyzwoleńcze zarówno na Kaukazie, jak na Ukrainie.

Prometeusz, półbóg, który tak się użalił nad nędznym rodzajem ludzkim, że ukradł z Olimpu ogień i podarował go plemieniu ludzkiemu, by było mniej bezradne wobec kaprysów natury i bogów. Za karę został przez tychże bogów przykuty do skał Kaukazu (!), gdzie co dzień sęp wyżerał mu, wciąż żywemu, wątrobę, która w nocy odrastała, by na nowo mógł cierpieć męki.

Swoją dzisiejszą żywotność mit o Prometeuszu zawdzięcza zinterpretowaniu owego ognia jako symbolu dążenia człowieka do wolności – także w sferze narodowej – stąd popularność tej postaci w okresie budzenia się zniewolonych narodów do walki o niepodległość w XIX i XX w. i powstanie właśnie w odrodzonej w 1918 r. Polsce ruchu, który za główny cel stawiał sobie pomoc nadal ujarzmionym narodom w ich sprawiedliwych dążeniach do uzyskania pełnej wolności.

Skala tego myślenia politycznego była ogromna – sięgała od Bałtyku po Morze Czarne i Kaukaz z Morzem Kaspijskim. Poza Piłsudskim nikt w Europie nie miał takiej szerokości spojrzenia, wystarczy porównać je z „osiągnięciami” brytyjsko-francuskimi, takimi jak Monachium, Anschlussem Austrii i flirtowaniem z Sowietami.

Byle nie Rosja

Kres tej działalności położył wybuch II wojny światowej, w której wyniku również państwa bałtyckie podzieliły los krajów kaukaskich, Ukrainy i Białorusi, a zwasalizowana przez Sowietów Polska utraciła na niemal pół wieku możliwość prowadzenia samodzielnej polityki zagranicznej. Sama jednak myśl prometejska nie umarła.

Prometejskie idee prezentowała bowiem powstała już po wojnie „Kultura” Giedroycia, pogłosem prometeizmu było ogłoszenie przez Solidarność na I zjeździe słynnego posłania do narodów ZSRS, a w dekadę później błyskawiczne uznanie przez w pełni już suwerenną Rzeczpospolitą w 1991 r. wolnych Ukrainy, Litwy, Gruzji, Azerbejdżanu. Przyjazne, częściowo wręcz sojusznicze (wprowadzaliśmy wszak Litwę, Łotwę i Estonię do NATO) stosunki z odrodzonymi państwami, wskazywałyby wręcz na realizację prometejskiej idei Marszałka.

Wkrótce jednak okazało się, że aktualna jest i druga strona tego medalu – trwałość imperialnych zakusów Moskwy. Zwasalizowanie niepodległej formalnie Białorusi, stały nacisk, a wreszcie zbrojna agresja na Gruzję, dążenie do ponownego opanowania Ukrainy. Niebezpieczeństwo to zostało szybko dostrzeżone przez zagrożone kraje – z nowej mutacji imperium, Wspólnoty Niepodległych Państw utworzonej przez Kreml w 1992 r., Gruzja, Azerbejdżan i Uzbekistan wystąpiły już w 1996 r., Ukraina i Mołdowa zaś nigdy doń nie wstąpiły. I właśnie te pięć państw utworzyło sojusz strategiczny, by przeciwstawić się dominacji Rosji. W 1996 r. powstał GUAM (od pierwszych liter powołujących go państw – Gruzji, Ukrainy, Azerbejdżanu i Mołdowy), po przystąpieniu Uzbekistanu w 1999 r. przemianowany na GUUAM. Państwa członkowskie od początku zorientowane były na jak najbliższą współpracę z Zachodem, deklarując chęć wstąpienia zarówno do UE, jak i NATO, czego stopniem pośrednim stał się ich aktywny udział w Partnerstwie dla Pokoju.

Niedźwiedź nie śpi


Odtwarzane przez Putina imperium nie było jednak bezczynne – w 2005 r. w wyniku nacisków rosyjskich organizację opuścił Uzbekistan, a w czasie agresji rosyjskiej na Gruzję w 2008 r. pozostali członkowie GUAM ograniczyli się do zdawkowych wyrazów solidarności dla swojego sojusznika… Podczas mojego pobytu w Tbilisi odbył się tu w dniach 12–13 grudnia kolejny szczyt GUAM, ale – jak od kilku już lat – bez udziału głów państw członkowskich. Wydaje się, że bez realnego wsparcia ze strony UE organizacja ta stała się raczej bytem wirtualnym. Jedynym jej aktywnym partnerem na Zachodzie była Polska w czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego, zwłaszcza podczas dwuletnich rządów PiS‑u.

Od 2005 r. aż do swojej tragicznej śmierci prezydent Lech Kaczyński starał się realizować idee prometejskie na miarę swoich ograniczonych konstytucyjnie uprawnień. To dzięki niemu „kraje prometejskie” wystąpiły solidarnie w obronie jednego z nich – Gruzji. Zorganizowana przez Kaczyńskiego wyprawa przywódców Polski, Litwy, Ukrainy, Łotwy i Estonii wedle wszelkiego prawdopodobieństwa uratowała Tbilisi od powtórki wkroczenia oddziałów rosyjskich, jak w 1921 r. Nie jest przypadkiem, że najwyższe odznaczenie Gruzji, Order Świętego Jerzego, prezydent Saakaszwili wręczył Kaczyńskiemu właśnie u stóp odsłoniętego przez nich wspólnie w Tbilisi pomnika przedstawiającego Prometeusza (gruz. Amirani). Po katastrofie smoleńskiej Micheil Saakaszwili przyznał tragicznie zmarłemu prezydentowi RP tytuł Bohatera Narodowego Gruzji, w Tbilisi nazwano jego imieniem ulicę, a na przyległym do niej skwerze wzniesiono mu pomnik.

Po tragicznej śmierci Lecha Kaczyńskiego Polska wydaje się wyrzekać wszelkich prometejskich „mrzonek”. Ani polski rząd, ani prezydent nie przejęli się katastrofalnymi dla przyszłości Gruzji ubiegłorocznymi wyborami, które dały władzę ekipie Iwaniszwilego, osobnika o mętnej przeszłości i zorientowanego na Rosję. Nie wzbudził też ich entuzjazmu wybuch niezadowolenia narodu ukraińskiego wobec prorosyjskiego prezydenta Wiktora Janukowycza. Jest to myślenie co najmniej krótkowzroczne – taka bierność może doprowadzić do tego, że pozbawione wsparcia Polski „kraje prometejskie” będą wpadały kolejno w zależność od Rosji. Nam w końcu przyjdzie i tak stawić jej czoła, ale już samotnie, bo bez przyjaciół na Wschodzie, których bezmyślnie się pozbywamy dzięki „polityce” Tuska/Sikorskiego.

A warto byłoby pamiętać o myśli Piłsudskiego, sformułowanej przezeń w 1920 r. Stwierdził on wówczas, że satrapią Rosji białej gardził i zwalczał ją od młodości, z brutalną dyktaturą sowiecką nie chce mieć nic do czynienia, natomiast marzy o „trzeciej Rosji”, rządzonej demokratycznie, wyzbytej żądzy podbojów niebezpiecznych dla jej sąsiadów.

Otóż dopóki owa „trzecia Rosja” pozostaje nadal tylko marzeniem, trzeba jak najszybciej rozkuć z kajdan Prometeusza, by od Kaukazu do Bałtyku ktoś nie zgasił nam nagle płomienia wolności mroźnym syberyjskim tchnieniem…


Jerzy Lubach

za:niezalezna.pl/49832-nie-dajmy-zgasic-tego-ognia