Nienawiść

Kryzys na granicy z Białorusią pokazał, że są w Polsce środowiska, które tak bardzo nienawidzą prawicy, że są gotowe zdradzić swój kraj, byleby dopiec prawicowemu rządowi. Skąd wzięła się ta nienawiść i co z nią począć?

To, co robią na polsko-białoruskiej granicy w ostatnich tygodniach przedstawiciele części środowisk lewicowych i liberalnych, przekracza granice najbardziej kompromitującej żenady. Nikt nie ma wątpliwości, że jesteśmy świadkami wojny hybrydowej przeciwko Polsce ze strony Łukaszenki. Nikt nie ma wątpliwości, że migranci rzekomo koczujący na granicy to osoby, które stać było na lot z Iraku czy innego kraju muzułmańskiego na Białoruś i które całkowicie świadomie biorą udział w działaniach wrogich wobec naszego kraju. Sytuację doskonale rozumieją nawet władze europejskie. Mimo to jest grupa, która robi żenujący show na granicy i nie ma zamiaru zmienić swojej postawy. Jak to możliwe, że ci ludzie są aż tak głupi? Najbardziej prawdopodobne jest to, że do tego stanu umysłu przywiodło ich zaślepienie, które z kolei wynika z nienawiści. Z nienawiści do polskiej prawicy. Prawicy, która ich zdaniem nigdy rządzić Polską nie powinna.

Skąd bierze się ta nienawiść?

Dlaczego w Polsce są ludzie, którzy są gotowi działać na niekorzyść własnego kraju, byleby tylko pokazać swoją niechęć do prawicowego rządu? Składają się na to dwa zjawiska. Pierwsze – typowo polskie, drugie – ogólnoeuropejskie. W przypadku pierwszego chodzi o nasz postkolonialny charakter. W naszym społeczeństwie, będącym przez bardzo długi czas pod obcym panowaniem, została stworzona elita kolaboracyjna. Jedynym uzasadnieniem dla uprzywilejowania ludzi należących do tej elity było uznanie przez nich i popieranie obcych rządów. Grupa ta wytworzyła w sobie styl myślenia, który sprowadzał się do poczucia wyższości (lepszości) wobec tych Polaków, którzy nie uznawali obcego panowania. Kiedy więc w 2015 r. ci drudzy doszli do władzy, środowiska wywodzące się z elit kolaboracyjnych poczuły, że rządy przejął ktoś „gorszy” od nich. I te środowiska nie mogą znieść uczucia, że choć uważają się za lepsze, to nie dzierżą władzy.

Na poczucie lepszości nałożył się jeszcze jeden, ogólnoeuropejski trend. Chodzi o niechęć do prawicy. Bo umówmy się, niemieckie CDU czy francuskich gualistów trudno uznać za prawicę. Po II wojnie światowej lewicy europejskiej, z wydatną pomocą ZSRS, udało się przekonać Europejczyków, że prawica jest odpowiedzialna za zło nazizmu. Duża więc część mieszkańców naszego kontynentu w ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że w ich krajach mogłaby rządzić prawica. Można podejrzewać, że gdyby we Francji doszła do władzy Marine Le Pen, to i nad Sekwaną pojawiłyby się francuskie wersje posła Sterczewskiego i Bartosza K.

I właśnie niechęć do Polaków nieuznających obcego panowania nad sobą, połączona z niechęcią do ludzi szanujących prawicowe wartości, takich jak rodzina, wiara i porządek społeczny, spowodowała, że w Polsce pojawiają się ludzie gotowi szkodzić swojemu krajowi, byleby szkodzić narodowo-prawicowemu rządowi PiS.

Co z tym zrobić?

Czy da się coś z nią zrobić? Nie wystarczy po prostu problemu ignorować. Trzeba wziąć pod uwagę, że środowiska postkolaboranckie po 1989 r. zadbały o dwie rzeczy. Po pierwsze o siłę biznesową i medialną. Środowiska te najzwyczajniej w świecie uwłaszczyły się na polskiej własności, tworząc dzięki temu zarówno siłę finansową, jak i własne media, tym samym zapewniając sobie przewagę. Rozwój nowych mediów, w których środowiska postkolaboranckie nie miały początkowo przewagi, pozwolił wygrać prawicy w 2015 r. Jednak ostatnio zadbały one i o te obszary, przeważając w nich nad zajętym rządzeniem PiS. Prawica musi zadbać o wzmocnienie swojego zaplecza biznesowego i je rozbudowywać, a także zwiększać swoją obecność zwłaszcza w nowych mediach.

Ale nawet silne zaplecze biznesowo-medialne nie wystarczy, jeśli nie ma się planu, jak je wykorzystać. A środowiska postkolaboracyjne taki plan miały. Wykorzystały one fakt, że do Polski szeroką rzeką wlały się inwestycje zachodnie. Potrzebowały one przede wszystkim pracowników w dużych miastach i z wyższym wykształceniem. Środowiska postkolaboracyjne stworzyły więc mit młodego, wykształconego, z wielkiego miasta (MWzWM), który miał być rzekomo lepszy, i to miało legitymizować zasadę, że tylko jego przedstawiciele polityczni mieli prawo rządzić. Ten mit był idealny dla elit postkolaboracyjnych. MWzWM był dzięki pracy za zagraniczne pieniądze odpowiednio zamożny i miał do tego wyższe wykształcenie, co uzasadniało przekonanie o jego wyższości. MWzWM często jako świeżej daty migrant do wielkiego miasta miał słabe zakorzenienie, co w połączeniu z zależnością od zagranicznego pracodawcy powodowało, że kolaboranckość niektórych elit tak bardzo mu nie przeszkadzała. Prawica musi więc stworzyć własny mit, uzasadniający jej prawo do posiadania władzy.

Prawicowy mit

Jak miałby wyglądać ów prawicowy mit? Trzeba wykorzystać przemiany, z którymi mamy do czynienia. Dużą szansę daje nam, wbrew pozorom, coraz większe znaczenie świata wirtualnego. Po pierwsze powoduje to odbudowanie poczucia wspólnotowości. Ludzie, których poczucie wspólnoty było od dłuższego czasu rozbijane, właśnie w sieci potrafili stworzyć na nowo wspólnoty. Po drugie ludzie coraz częściej pracują zdalnie. Nie muszą więc mieszkać w wielkich miastach. Coraz częściej korzystają też z sieci zamiast kin czy miejsc spotkań. Wielu z tych ludzi wyprowadza się nawet na wieś. Daje to nadzieję na przezwyciężenie wielkomiejskiego wyobcowania. A to stanowi już pierwszy krok jeśli nie do patriotyzmu, to przynajmniej do wyrobienia w ludziach niesmaku z powodu działania przeciwko swojemu krajowi, co z perspektywy lokalnej wspólnoty jest bardziej widoczne.

Jakie powinny być składowe prawicowego mitu? Po pierwsze musi on się odwoływać do polskiego patriotyzmu. Musi skutecznie przełożyć polskie doświadczenia historyczne na współczesność. Tak jak udało się przełożyć los Żołnierzy Wyklętych na doświadczenie współczesnych mieszkańców mniejszych miejscowości i postrobotniczych osiedli, którzy czuli się odsunięci na boczny tor przez postkomunistyczne elity. Po drugie mit ten musi uwzględniać konserwatywne wartości, takie jak przywiązanie do Kościoła, rodziny, narodu i porządku, do współczesności. Po trzecie musi połączyć postawy narodowe i konserwatywne z poczuciem sukcesu. Dotychczas prawicowa narracja stawiała raczej na postawy antyelitarne, rewolucyjne, które miały odwoływać się do poczucia krzywdy, aby mobilizować do obalenia rządów postkolaboranckiej elity. Ale kiedy to się już udało, zabrakło inspirującej, pociągającej narracji na temat przyszłości.

Czy informatyk zagłosuje na PiS?

Dobrym kandydatem jest swoisty mit informatyka. Ktoś taki nie potrzebuje mieszkać w wielkim mieście, aby wykonywać swój zawód, może pracować nawet z podkarpackiej wsi, łącząc się poprzez internet. Nie musi więc porzucać swojej lokalnej wspólnoty. Informatyk nie potrzebuje formalnego wyższego wykształcenia, aby wejść na rynek, może więc ominąć lewicowe wpływy z wielkich uczelni (choć na politechnikach te wpływy i tak są małe). Prawica powinna w pierwszej kolejności zadbać o infrastrukturę tworzenia informatyków, a więc o dobry poziom i dużą liczbę technicznych szkół informatycznych w mniejszych miejscowościach, a także o szybki internet na prowincji. Kiedy już się uda wychować nowe pokolenie informatyków, trzeba zacząć budować ich mit. Niech czują się lepsi zarówno dlatego, że posiadają wartościową i potrzebną rynkowo wiedzę, jak i z powodu zakorzenienia w mniejszym ośrodku. Wtedy prawica będzie mogła przeciwstawić się młodym, wykształconym z wielkich ośrodków i osłabić ich poczucie wyższości, które pcha ich do nienawiści wobec ojczyzny.

Bartosz Bartczak

za:niezalezna.pl