Prof. Ryszard Legutko dla Frondy: To jest walka ze smokiem stugłowym

Komisja Europejska planuje przeciwko Polsce realne działania, czy rzuca tylko czcze groźby? Czy Bruksela ma w ogóle jakikolwiek interes w zaognianiu swoich relacji z Polską, w obliczu ogromu trudności z pokonaniem kryzysu imigracyjnego? Co zrobią Niemcy, których kobiety są gwałcone przez wpuszczonych niedawno do kraju imigrantów? Mówi o tym prof. Ryszard Legutko w rozmowie z Pawłem Chmielewskim.

Portal Fronda.pl, Paweł Chmielewski: Komisja Europejska od kilku dni uspokaja: Wszczęcie procedury sprawdzania praworządności w Polsce nie jest planowane; na razie mowa tylko o wstępnej, zamkniętej debacie w samej KE. Szef Komisji Jean-Claude Juncker zapewnia, że nie prowadzi się żadnej nagonki na Polskę, a jego instytucja chce pozostać z Warszawą w dobrych relacjach. W polskich mediach te wypowiedzi przyjmowane są jako złagodzenie kursu Brukseli. Jak ocenia je pan profesor?

Prof. Ryszard Legutko: Dobrze, że takie słowa padają, jestem jednak wobec nich dalece nieufny. Zobaczymy, co będzie działo się 13. stycznia w Komisji i tydzień później w Parlamencie, bo i tam odbędzie się debata o Polsce. Jaki będzie ton tych rozmów? Zaczęło się przecież bardzo ostro. Język, jakiego używano wobec Polski był niewyobrażalnie skrajny. Nie wiem, jak należy tę zmianę tłumaczyć. Przychylną interpretacją byłoby przypuszczenie, że trochę informacji o rzeczywistej sytuacji w Polsce dotarło do Komisji; że to jednak nie dyktatura, zamach stanu czy narodowy socjalizm. Być może KE wie już, że te określenia radykalnie odbiegają od rzeczywistości, bo tak naprawdę w Polsce nic nagannego się nie stało. Zmiana stanowiska KE jest zapewne również efektem akcji dyplomatycznej polskiego rządu, MSZ i nie tylko. Powtarzam jednak, że mam do wypowiedzi KE ograniczone zaufanie. Wiem, jak było w przypadku Węgier. Nagonka trwa ciągle; Węgry i Orban weszły już do unijnej retoryki jako czarne owce. Tak samo może być w przypadku Polski.

Rozumiem więc, że prawdopodobieństwo wszczęcia wobec Polski przez Komisję Europejską trójstopniowej procedury w sprawie praworządności uważa pan profesor za niskie.

Sądzę, że tak. Pamiętajmy przy tym, że unijne młyny mielą powoli. To nie jest instytucja działająca efektywnie i sprawnie. Wiele działań Brukseli, tak jak w przypadku Węgier, koncentruje się wyłącznie na języku, na straszeniu. Wszczęcie takiej procedury przez tak dużą instytucję, o skomplikowanej sieci zależności oraz układów politycznych, wcale nie jest łatwe. To raczej pogróżki niż realna groźba – zwłaszcza, że, na miły Bóg, jaka miałaby być podstawa takiej procedury?! Bo układ w Trybunale Konstytucyjnym to 9:6 a nie 14:1? A może powodem miałoby być pojawienie się w polskich mediach dziennikarzy, którzy będą mówić inaczej, niż mówiono do tej pory i wróci część z tych, których wyrzucono w roku 2007? Wie pan, gdy przychodzi do faktów, to czepianie się Polski staje się zwykłą groteską.

Po słowach komisarza Günthera Oettingera o możliwości wszczęcia trójstopniowej procedury Komisji Europejskiej przeciwko Polsce wielokrotnie czytałem w niemieckiej prasie, że to nie wystarczy. Ostatecznym etapem tej procedury jest przecież głosowanie nad sankcjami w Radzie Europejskiej, ale potrzeba nierealnych do osiągnięcia 4/5, by takie sankcje rzeczywiście nałożyć. Pojawiły się zatem propozycje stworzenia nowej, skuteczniejszej organizacji, która mogłaby poskramiać takie „krnąbrne” państwa, jak Polska, albo, z drugiej strony, wypracowania nowego modelu Unii Europejskiej, już bez Polski i Węgier. Te paniczne chyba i przesadzone komentarze mogą mieć jakieś przełożenie na rzeczywistość polityczną?


Myślę, że nie. Łatwo jest, oczywiście, powiedzieć, że Unia Europejska powinna funkcjonować bez Polski i Węgier. Tego typu precedensy osłabiałyby jednak Unię, pokazując, że można się z niej bardzo łatwo wyprowadzić. A to jest dla Brukseli czarny scenariusz; nie bez powodu na siłę zatrzymano Grecję w strefie euro. W Unii Europejskiej wszyscy potwornie się boją, że zaczną pojawiać się te różne „exity”: Brexit, Grexit, Polexit i tak dalej… To koszmar, który nie pozwala spać Junckerowi, Timmermansowi i innym. Pozostałbym więc spokojny. Sądzę też, że nie powstanie żadna inna, sprawniejsza procedura. Administracja unijna i tak jest już za duża i zbyt ociężała. Przede wszystkim zresztą Bruksela ma naprawdę ważniejsze problemy, niż reforma Trybunału Konstytucyjnego czy mediów publicznych w Polsce. Ma problem imigrantów, problem euro, problem Wielkiej Brytanii, problem trwałości Schengen… W tym kontekście powiedzieć, że wyrzucenie z Telewizji Publicznej Kraśki jest rzeczą dziesięciorzędną, to i tak przesada.

Spośród problemów, które wymienił pan profesor, ciągle najbardziej palący wydaje się problem kryzysu imigracyjnego, zwłaszcza dla Niemiec. Jak zareagują władze w Berlinie na skandaliczne zachowanie imigrantów, którzy na dworach w Kolonii, Hamburgu i Düsseldorfie okradali i gwałcili kobiety? Podejmą decyzję o choć lekkiej zmianie kursu polityki otwartych granic?

Wydaje mi się, że na razie nie. Trzeba czekać na wybory. Pamiętajmy, że polityka Angeli Merkel, jak i szerzej, polityka Unii Europejskiej czy wręcz całego świata zachodniego, znajduje się w kleszczach poprawności politycznej – i są to naprawdę mocne kleszcze. Wydawało się, że po tych strasznych atakach terrorystycznych, od ataku na World Trade Center zaczynając, dojdzie do jakiejś zmiany języka w opisie rzeczywistości. Nic takiego się jednak nie stało. To, że w Kolonii czy Hamburgu napastowali, gwałcili… No cóż, wie pan, ofiary na drodze do nowego wspaniałego świata muszą być. Informacje o tym wszystkim były zresztą przez dłuższy czas skrywane – jak dziś wiemy, media nie pisały o tym pod naciskiem władzy. Przypomina mi to dyskusję z końca lat 40. i z lat 50. XX wieku w gronie francuskich komunistów: Czy wolno pisać o Gułagu w Związku Sowieckim? Większość odpowiadała, że raczej nie, bo to oddalałoby perspektywę nowego lepszego świata. Teraz Niemcy przełkną te gwałty i kradzieże, tak, jak Francuzi przełknęli Gułag. Będą to dość gładko połykać jeszcze przynajmniej przez pewien czas.

Jak długo? W środę odbyło się spotkanie kierownictwa CSU, w tym premiera Bawarii Horsta Seehofera, z kanclerz Angelą Merkel. Na wezwania polityków bawarskich do ograniczenia napływu imigrantów przede wszystkim poprzez zdecydowane przymknięcie niemieckich granic, Merkel odpowiadała tylko: Potrzebuję czasu, są inne rozwiązania. Tymczasem każdego dnia do Niemiec przybywa 3000 imigrantów, jeśli pójdzie tak dalej, w tym roku będzie ich znowu ponad milion. Czy Niemcy to wytrzymają?


Moim zdaniem nie wytrzymają, nie jestem jednak kanclerzem Republiki Federalnej. Wszyscy moi znajomi politycy niemieccy, europosłowie, mówią głośniej czy ciszej, że granica wydolności państwa została przekroczona już dawno. Z jakichś względów władze federalne nie chcą tego jednak przyznać. Dlaczego, trudno mi powiedzieć. Być może jest to takie brnięcie w fałsz, bo zbyt wiele zainwestowano, by teraz się wycofać? Według wszystkich informacji, jakie posiadam – a są to informacje dostępne – to jest już koniec, granica wydolności i cierpliwości społecznej albo została przekroczona, albo jest przekraczana właśnie teraz.

Czy sądzi pan profesor, że niemieckie społeczeństwo obudzi się z tego liberalnego, pięknoduchowskiego snu o nowym, wielokulturowym społeczeństwie? Wiele wydają się mówić ostatnie sondaże poparcia dla partii politycznych. Dynamicznie rośnie popularność prawicowej Alternatywy dla Niemiec, budującej swoją narrację w oparciu o niechęć do przyjmowania setek tysięcy i milionów imigrantów. Na AfD chce głosować już nawet 11 proc. Niemców. Czy to poważny sygnał nadchodzącej, być może, zmiany?


Tego, oczywiście, nie wiem. AfD bardzo zmieniła się od momentu powstania. Na początku była to partia profesorska, przeciwna euro. Wiele osób jednak ją opuściło i dziś Alternatywa jest partią bardzo narodową, antyimigracyjną. Fakt, że ich popularność niezwykle szybko rośnie, pokazuje, że CDU/CSU z jednej strony i socjaldemokraci z drugiej, muszą wyjątkowo ostrożnie używać retoryki proimigracyjnej. Jakaś zmiana nastrojów już się rzeczywiście dokonuje. Nie wiem, czy jest to przebudzenie, ale z pewnością jest to jakiś znak ostrzegawczy dla partii, które bezrefleksyjnie przyjmowały, że Niemcy będą bezproblemowo akceptować dowolnie dużą liczbę przybyszów. Przy tym w ówczesnych wyobrażeniach „dowolnie dużą” nie oznaczało tak wielkiej liczby, jaka jest już teraz stanem faktycznym.

Na koniec jeszcze o Polsce. Jak ocenia pan profesor pracę polskiego rządu i prezydenta Dudy wobec tej – wbrew słowom Junckera – chyba jednak nagonki? Zwłaszcza, że sądząc po wypowiedziach rządu niemieckiego nie słabnie widmo kolejnych nacisków w sprawie przymusowych kontyngentów uchodźców.


Te reakcje są spokojne. Myślę, że to bardzo dobrze, bo nie ma potrzeby wdawania się w słowne utarczki. To, że Schulz, Verhofstadt czy Oettinger mówią jakieś straszne rzeczy, nie jest jeszcze powodem, by odpowiadać im na podobnym poziomie językowej agresji. Są podejmowane działania dyplomatyczne, które zapewne już przyniosły jakiś efekt polityczny i jeszcze przyniosą. Trzeba być rzeczywiście zaangażowanym, bo walczymy tutaj ze smokiem stugłowym: media, politycy, skrajny język nasycony stereotypami, ignorancja, ideologizacja … To wszystko razem sprawia, że nagle, w krótkim czasie, znaleźliśmy się bez powodu pod strasznym ostrzałem. Trzeba działać intensywnie, ale nie odpowiadać histerią na histerię.

za:www.fronda.pl/a/prof-ryszard-legutko-dla-frondy-to-jest-walka-ze-smokiem-stuglowym,63567.html

***

Europa znów psuje się od Niemiec nie od Polski


I żeby nikomu nie przyszło do głowy odwołać tę debatę, bo gdzie wtedy powiemy, że:

1) Demokratyczne wybory w Polsce nie zostały zlikwidowane, niedawno się odbyły.

2) Demonstracje antyrządowe nie są zabronione, też niedawno się odbyły, spokojnie, bez strat w ludziach ani sprzęcie.

3) Mamy rząd, a nie wszyscy w Europie aktualnie mają.

4) Mamy Trybunał Konstytucyjny, który też nie wszyscy mają, w dodatku w  tymże trybunale większość sędziów pochodzi z wyboru opozycji (opozycja chciała, żeby wszyscy).

5) Na ulicach jest bezpiecznie, masowe rabunki czy gwałty są nie do pomyślenia, nie było też – odpukać - zamachów terrorystycznych na redakcje czy dyskoteki.

6) Media są wolne, nie do wyobrażenia jest ocenzurowanie ich przez rząd czy na przykład zablokowanie informacji o masowych gwałtach. Zwłaszcza wszechobecne media niemieckie mają w Polsce więcej wolności niż u siebie.

7) Panuje tolerancja, nie płoną ośrodki dla azylantów, nie było zabójstw na tle rasowym, etnicznym czy homofobicznym, jedyne zabójstwo z nienawiści politycznej miało miejsce 5 lat temu, jego ofiarą padł działacz Prawa i Sprawiedliwości.

8) Prawa kobiet są przestrzegane, żaden prezydent ani burmistrz nie radzi kobietom, żeby nie wychodziły same na ulicę, nie prowokowały strojem i żeby poruszały się w tylko większych grupach. Zagrożeniem dla kobiet oraz dzieci jest natomiast niepłacenie alimentów, choć przez niektórych usprawiedliwiane walką o wolność i demokrację.

Pozostanie rozłożyć ramiona i zapytać – o co chodzi właściwie? Że wyprzedaż w Polsce się skończyła? Że trzeba płacić podatek od hipermarketów i bankowy?

Janusz Wojciechowski

za:www.fronda.pl/a/europa-znow-psuje-sie-od-niemiec-nie-od-polski,63587.html


***

Orbanem pomiatali tak samo jak polskim rządem


Brukselscy biurokraci długo grozili polskiemu rządowi i straszyli go hucpą w postaci debaty w Parlamencie Europejskim na temat sytuacji w naszym kraju. Ostrzeżenia z różnych stron docierały do nas każdego dnia. Aż w końcu stało się! Unijni federaści obwieścili światu termin dyskusji o polskiej demokracji. Nie jesteśmy jednak pierwszymi, na których spada kara za wynik wyborczy niezgodny z planami euro-macherów. Węgry obrywały bowiem na długo przedtem zanim stało się to modne!


W 2012 roku przed oblicza polityków z najbogatszych państw „starej” Unii wezwany został premier Węgier, Viktor Orban. Wtedy to od czci i wiary odsądzali go dokładnie ci sami ludzie, którzy dzisiaj żądają od polskich władz działania sprzecznego z werdyktem wyborców. Parlamentowi Europejskiemu przewodzi ten sam Martin Schulz, który jeszcze jako przywódca eurosocjalistów nazwany został przez byłego premiera Włoch mianem „kapo” za butne łajanie przedstawicieli innych narodów. Zasiada tam też ten sam Daniel Cohn-Bendit, lewacki rewolucjonista z 1968 roku, publicznie przyznający się do pedofilskich fascynacji. Jest ten sam szef frakcji liberałów - Guy Verhofstadt. Ta sama Sylvie Guillaume, która moralizatorskim tonem karciła Orbana, dzisiaj ruga Polaków. I to z tych samych powodów!


Europejska lewica, nawet jeśli ktoś opacznie nazwie ją chadecją, drży na samą myśl, że narody „młodej” w swej unijnej przynależności Europy Środkowej mogą wyzwolić się z narzuconego im pod prawoczłowieczym płaszczykiem kagańca. Kagańca bankowej niewoli, zależności kredytowej, uzależnienia od korporacji, ideologicznej infiltracji, politycznej dominacji silniejszych i bogatszych nad mniejszymi i biedniejszymi. Ład, którego zasady to dyktująca warunki „Europa A” oraz podległa, bierna i zakompleksiona „Europa B” musi trwać. Każdy kto go podważa, narusza „standardy i wartości europejskie”. Właśnie za to Viktor Orban i podejmowane przez niego reformy były brutalnie atakowane, mimo że premier cieszył się, i nadal cieszy, szerokim poparciem narodu.


Viktor Orban zmienił konstytucję odrzucając wcześniejszą nazwę kojarzącą się z czasem komunistycznej niewoli – Republika Węgier – na rzecz nowej, nierepublikańskiej – „Węgry”. Ustawa zasadnicza odwołuje się wprost do Boga i podkreśla znaczenie chrześcijaństwa dla losów państwa i narodu. Fundamentem dla życia społecznego ustanawia rodzinę oraz uczy szacunku do wspólnoty.


Ale Orban w swoich reformach wykroczył także poza sferę symboliki. Kluczowe decyzje podjął na polu gospodarczym: utrudnił obcokrajowcom wykupywanie węgierskiej ziemi, uwolnił obywateli od kleszczy kredytów w obcych walutach, ograniczył wpływy wszechwładnej dotąd finansjery, zachodnich banków, koncernów, supermarketów. Mały i średni przemysł węgierski w końcu mógł stanąć na nogi, gdy potężna i często wspierana z Brukseli czy Berlina konkurencja pozbawiona została przywilejów. Lider Fideszu stworzył warunki do rozwoju prawdziwego kapitalizmu, w miejsce oligarchii i monopolów. Można powiedzieć, że podniósł kraj z ekonomicznych kolan.


Gdy Orban przejmował władzę po rządach postkomunistów i liberałów, Węgry były niczym pustynia. Dzięki jego decyzjom i dumnej postawie w Europarlamencie państwo i naród odzyskały godność, deptaną przez załganą politykę historyczną sowieckich sługusów i ich „demokratycznych” następców. Rozpoczęto dekomunizację, także na polu mediów, których funkcjonariusze - podobnie jak w Polsce - wywodzili się w prostej linii pod względem ideowym oraz genealogicznym z kręgów władzy poprzedniego, totalitarnego systemu.


Premier prowadził batalię z węgierskim odpowiednikiem naszego Trybunału Konstytucyjnego. Euro-establishment atakował go również za „zamach na wolne media”. „Tyrania większości”, „atak na demokrację” i jej zabójstwo, „łamanie zasad europejskich”, „odbieranie praw obywatelom”, „retoryka ekstremistyczna”, „duszna atmosfera szowinizmu i nacjonalizmu” – wrzeszczeli brukselscy biurokraci w 2012 roku, gdy po zmianie konstytucji Węgier Parlament Europejski zażądał od premiera Orbana wyjaśnień. Ci sami ludzie oburzali się, gdy lider Fideszu mówił o chrześcijańskich korzeniach Europy. „Wartości europejskie to nie są wartości chrześcijańskie” – grzmiała lewicowa europoseł.


Orbanowi grożono także poważniejszymi konsekwencjami niż konieczność wysłuchiwania groteskowych strachów i piskliwych krzyków liberalno-lewicowych „elit” oraz beneficjentów brukselsko-berlińskiego „ładu” dyktującego warunki większej części Starego Kontynentu. Wielu posłów Parlamentu Europejskiego żądało nałożenia na Węgry sankcji. Inni straszyli wszczęciem procedur ograniczających prawo głosu Budapesztu w polityce Wspólnoty. Padły wtedy znamienne słowa zapowiadające, że Unia Europejska gotowa jest na wszystko, by obronić system zabezpieczający dominację Zachodu. „Kroki jakie podejmie w tej chwili Komisja Europejska, będą bardzo istotnym sygnałem dla wszystkich, którzy mogliby czuć pokusę, by pójść tą samą ścieżką” – usłyszał goszczący w Parlamencie Europejskim Viktor Orban.


Mimo pomyj wylewanych na patriotyczny rząd Węgier Bruksela nie była jednak w stanie podjąć żadnych zdecydowanych kroków. Unia nie zdała testu na umiejętność „obrony swojego interesu”. Orban nie tylko pozostał przy władzy, ale umocnił swoje poparcie. Dał radę. Wkrótce dowiemy się, czy zgodnie z kampanijnymi zapowiedziami, także ekipa Prawa i Sprawiedliwości „da radę”.



Michał Wałach

za:www.pch24.pl/orbanem-pomiatali-tak-samo-jak-polskim-rzadem,40408,i.html#ixzz3weDamFJ1