Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać - Na szlaku do Santiago de Compostela NÁJERA (część IX)

Droga z Navarrety do Nájera  podbija serce swą urodą - siedemnaście kilometrów polami wśród winnic, w otoczeniu lekkich pagórków, z widokiem wysokich gór na północnym horyzoncie. Gdzieś tędy przechodził Inigo, późniejszy Ignacy Loyola. W swym skrypcie biograficznym poświęcił nieco miejsca zdarzeniu, do jakiego doszło w drodze z Navarrety do odległego stąd Montserratu w Katalonii. Historia zabawna, ale i

pouczająca, bo odsłania nie tylko gorliwość nowo nawróconego, ale też rzuca promień światła na mentalność epoki. Otóż jadąc na swej mulicy spotkał w drodze Maura, jednego z tych nowych chrześcijan, którzy, posłuszni edyktom królewskim, woleli przyjąć chrzest i pozostać w Hiszpanii, aniżeli iść na wygnanie, zachowując wiarę mahometańską. Rozmowa zeszła na sprawy religijne, w tym na temat dziewictwa Maryi. Maur, owszem, godził się, że Maryja mogła począć Jezusa w sposób nadprzyrodzony bez udziału mężczyzny, ale, wydając Go na świat, nie mogła zachować dziewictwa, na co przytaczał wiele argumentów z zakresu fizjologii. Taka postawa poruszyła Iniga do głębi. Żadne argumenty nie przemawiały, Maur upierał się przy swoim. Spór zatem należało rozwiązać po rycersku, czyli uciekając się do ostrza miecza. Tego akurat Inigo nie miał przy sobie, ale posiadał sztylet. Walcząc wewnętrznie ze sobą - co począć, czy dogonić Maura, który zdążył już się oddalić, i zadać mu śmiertelny cios, czy też pozostawić sprawę nierozwiązaną z uszczerbkiem na czci Panny Maryi - postanowił zdać się na intuicję swej mulicy. Jeżeli na rozwidleniu dróg zwierzę samo z siebie pójdzie drogą do wsi, do której wszedł Maur, Inigo podąży za nim, znajdzie go tam, dopadnie i pchnie sztyletem. Jeżeli zaś zwierzę ominie wieś i pójdzie główną drogą, pozostawi Maura w spokoju. Mulica wybrała główną drogę.
                                                                        * * * * *
Na noc zatrzymałem się w połowie drogi do Nájera, w mocno zapyziałej wsi Ventosa o rozlatujących się kilku domach, w których od dawna nikt już nie mieszka. Jest coś przygnębiającego w widoku wielu hiszpańskich miejscowości. Prawie nie widać w nich młodzieży, a już najmniej dzieci. Późnym popołudniem, kiedy słońce nieco zelżeje, widuje się wiekowe osoby wysiadujące na ławeczkach przed swymi starodawnymi domami. Nic do siebie nie mówią. Patrzą gdzieś w dal, jakby wyczekiwali kogoś.  Ledwie odpowiedzą, gdy się ich pozdrowi - Buenos Dias, Buenas Tardes. Nawet w zadymionych od papierosów barach, gdzie należałoby się spodziewać młodzieży, spotyka się samych tylko mężczyzn  w ponad średnim wieku zajętych wyjątkowo głośnym, żywiołowym przekrzykiwaniem się przy lampce wina lub szklaneczce czegoś mocniejszego, rzadziej przy kuflu piwa. Grają w bilard lub karty. I oglądają w telewizji mecze.

Ponieważ popołudnie było jeszcze wczesne, wybrałem się w okoliczne pola dla fotografowania, w powietrzu bowiem wisiała burza, a to zwykle zapowiada dramatyczne światło. Nawałnica przeszła  jednak gdzieś bokiem, w kierunku na Logrono. Atramentowe chmury stworzyły wystarczającą oprawę, by zmierzyć się ze światłem na murach kościółka San Saturnino, a ten  z wysokości wzgórza dominuje nad wsią otulony morzem winnic. Pszenica nie była tu jeszcze skoszona, łany złocą się pełnymi kłosami w smugach światła. Biegnącą przez winnice polną ścieżkę obsadzono śliwami. Owoce były jeszcze zielone, w pół dojrzałe. Ale ich spróbowałem, zresztą nie ja pierwszy, sądząc po wydeptanej trawie pod drzewkami i wyplutych na ścieżkę pestkach.

Intryguje mnie treść obrazów z serii "Odpoczynek  Świętej Rodziny podczas ucieczki do Egiptu". W różnych muzeach oglądałem płótna o tej tematyce, chętnie podejmowanej przez renesansowych malarzy, głównie holenderskich, którzy przy okazji mogli pomarzyć o egzotycznych krajobrazach, jakich w ich ojczyźnie się nie uświadczy. W pamięci przechowuję jedno z płócien Gerarda Davida, wystawione w waszyngtońskiej Galerii Narodowej. Urzekająca sceneria, jakby rajska. Zdrożona podróżą Maryja, posadzona  na pierwszym planie, odpoczywa z twarzą zwróconą ku nam, patrzącym.  Ale jakby nas nie zauważała, spojrzenie kieruje na kiść zielonych, świeżych winogron, które delikatnie trzyma za ogonek palcami lewej dłoni w taki sposób, by ułatwić Dzieciątku wyskubywanie soczystych gron. Dzieciątko jest przeurocze, świeżutkie, jakby wyrwane ze snu, trochę rudawe. Obok stoi koszyk z uchem, zamknięty. Za plecami Maryi cierpliwie tkwi w bezruchu osiołek, przywiązany do drzewa. Na trzecim planie widzimy Józefa, zwykłego, niderlandzkiego wieśniaka, który kijem obija z drzew owoce. To właśnie ten szczegół  intryguje mnie najbardziej, znamienne - powtarza się w wielu obrazach u innych również  autorów. Czy Józef poszedł w szkodę? Przecież zbiera owoce nie ze swojego ogrodu. Czy przywłaszcza cudza własność? Nie! Jezus jest Stwórcą, także tych drzew owocowych. Pańska jest ziemia i wszystko co się na niej znajduje, jakby powiedział psalmista. Józef bierze ze swojego, nie dla siebie, dla Dzieciątka. Tak odczytuję treść tego przesłania.

                                                                            *****
W dostępnej dla pielgrzymów kuchni Mariola ugotowała makaron, odsmażany z boczkiem i oliwkami. A do tego wino. Iście śródziemnomorska potrawa. Sam smak.
- Całkiem niezłe wino, to San Saturnino – stwierdziła Mariola, odczytując z etykiety nazwę i rocznik.
- Można wypić za pokutę – zauważyłem.
- Należałoby zatem grzeszyć częściej, by taką pokutą móc okupić winy.
To prawda, La Rioja słynie z przednich win.
                                                                           *****
W alberdze zakwaterowano nas w pokoju ze starszymi osobami. Moim sąsiadem okazał się Francuz, dobrze po siedemdziesiątce. Był milczący i skupiony, niechętny do rozmowy. Na postawione pytanie odpowiadał monosylabami, jakby musiał złamać ślub milczenia. Wyglądał na zaprawionego pielgrzyma, na Camino wybrał się po raz trzeci,  tym razem wyruszył z dalekiego Arles – Via Tolosana. Urządził się dobrze, nie dźwiga plecaka, cały swój podróżny dobytek ciągnął na wózku własnej konstrukcji, który na noc składał i wsuwał pod  łóżko. Imponowała mi śpiąca nade mną Szwajcarka, Nicole, która spod Alp wędruje już drugi miesiąc. Zabrała ze sobą ogromny plecak. Dziwiłem się: jak taka drobna dziewczyna udźwignie taki ciężar? Punktualnie o szóstej rano cały dom wypełnił się śpiewem gregoriańskim. Nawet śpiochy zaczęli wychodzić ze swoich śpiworów. Szwajcarki już nie było, wyszła o piątej, bo – obudzony jej szelestem - sprawdziłem to na komórce. Do Nájera jest stąd blisko, ze dwie godziny marszu.
                                                                              *****
Po przerzuconym nad rzeką Nájerilla nowym moście – Puente San Juan de Ortega – przedostałem się na starówkę, wąską dzielnicę przypartą przez rzekę do skarpy o pionowych ścianach - wymarzone miejsce dla wspinaczy. Już sama nazwa sugeruje, że budowniczym starego mostu był Juan de Ortega we własnej osobie, człowiek, który w XI wieku poświęcił życie, by służyć pielgrzymom. Most  wzniósł na filarach mostu rzymskiego, zwalonego przez powódź. Uliczki są tu wąskie, domy wtulone w siebie, nie stało bowiem miejsca na wygody.

Swoim zwyczajem pierwsze kroki skierowałem do najważniejszego obiektu w mieście, a jest nim Santa María la Real, kościół pełniący rolę mauzoleum miejscowych władców. Bo Nájera, wyrwana muzułmanom wspólnym wysiłkiem królów Leónu i Nawarry, Ordona II i Sancha Garcésa I w 923 roku, sto lat później została obrana na siedzibę władców Nawarry. A dokonał tego Sancho Garcés III, rówieśnik naszego Bolesława Chrobrego. Jego następca, zmarły w 1054 roku García III Sánchez, zbudował pierwszy kościół z myślą o własnym grobowcu w jego murach. Z fundacją  kościoła związane jest opowiadanie. Polując w szuwarach nad rzeką, ujrzał król dziwną jasność bijącą ze szczeliny w skale, do której  wleciał jego sokół w pogoni za dzikim gołębiem. Zaintrygowany zjawiskiem, zajrzał do środka i spostrzegł ukrytą tam figurę  Matki Bożej z Dzieciątkiem, trzymającą w dłoni kwiat róży. Figura sporządzona była z drewna, podobnie i róża. Uznawszy znalezisko za cudowne, król natychmiast nakazał budować w tym miejscu kaplicę, niebawem obudowaną kościołem, konsekrowanym w 1052 roku. Kiedy dwadzieścia kilka lat później miasto dostało się w ręce króla Kastylii, nowy władca, Alfons VI,  sprowadził  mnichów z Cluny i przy kościele wystawił dla nich klasztor.

Owa szczelina zidentyfikowana w sposób tak niezwykły została powiększona do rozmiarów wykutej w litej skale kaplicy z wizerunkiem Matki Bożej. Jej obecna, polichromowana figura jest późniejsza, pochodzi z XIII wieku. Maryja ma charakterystycznie pociągłą twarz, szczupłą, podobnie jak Dzieciątko, coś jak w gotyckim rzeźbiarstwie katalońskim. I duże, czarne oczy. Nie ma tu ani śladu owych pulchniutkich, zaróżowionych policzków gotyckich Madonn niemieckich. Warsztat całkowicie lokalny. I siedząc na tronie, lekko wychylona do przodu,  trzyma w prawej dłoni drewnianą różę w geście ofiarowania jej wiernym, stąd nazwa - Virgen de la Rosa. Przepiękna figura! I znakomita robota!

Przed wejściem do groty, pod kościelnym chórem, który dla odmiany zajmuje piętro, a nie środek nawy, znajdują się królewskie grobowce. Jest ich tu dwanaście i należą do panujących w XI i XII wieku władców Nawarry. Sarkofagi odkuto w piaskowcu i pomalowano na kolorowo w 1556 roku, umieszczając na tumbie każdego z nich całopostaciową postać zmarłego o rysach sporządzonych z wyobraźni. Królom towarzyszą ich małżonki i dzieci, wszystkich razem spoczywa tu trzydzieści jeden osób krwi królewskiej. Nie mogłem wyjść z podziwu  nad artyzmem jednego z sarkofagów, najstarszego, w którym złożono prochy Doni Blanki Garcés, żony Sancha III. Zmarła w 1156 roku przy porodzie królowa, opłakiwana przez męża i kochana przez lud, doczekała się sarkofagu  ozdobionego płaskorzeźbami płaczków. Wśród nich jest i królewski małżonek, trzymany pod ręce przez dworzan, by się nie osunął i nie upadł z rozpaczy. Pomimo śmierci matki urodzonym szczęśliwie dzieckiem był przyszły władca Kastylii, wielki król Alfons VIII.

Przeglądałem katalog niektórych władców z tej części Hiszpanii, ich imiona są mi obce. Współczesnym naszego Mieszka I był Sancho Gercés II, który rozciągnął panowanie od Nájery do Pampeluny. García z Nájery, ten, który poległ w bitwie z bratem pod Atapuercą w 1054 roku, był największym dobroczyńcą tutejszego kościoła. Wyposażył go w tak drogocenne relikwie, iż bardziej wartościowe znajdowały się tylko w Santiago de Compostela. Uchodzi za wielkiego pogromcę Maurów. Sancho IV Szlachetny był jego synem, obwołanym królem natychmiast na polu walki, gdy się okazało, że jego ojciec poległ w bitwie. Nie miał szczęścia. Spiskowali przeciwko niemu brat i siostra, którzy spowodowali jego rychłą śmierć, spychając go w przepaść ze skały Penalén. Ten śmiertelny upadek miał tragiczne następstwa dla Nawarry, bo z braku prawowitego władcy o tę ziemię upomnieli się  królowie Kastylii i Aragonii, dzieląc się zdobyczą po połowie. Tym sposobem Nawarra utraciła niezależność w 1079 roku, co spowodowało trwające kilkadziesiąt lat wojny o jej odzyskanie.

Dla podziwiania rzeźb, tym razem nie romańskich, lecz renesansowych, wspiąłem się krętymi w ślimak schodami na chór, plasowany w rzędzie najwybitniejszych dzieł tego typu  w Hiszpanii. Stalle rzeźbili w latach 1493-1495 artyści pochodzenia żydowskiego, owi nowo nawróceni, co to pozostali w Hiszpanii pod warunkiem przyjęcia chrztu. Nad ich pracą czuwali miejscowi mistrzowie, bracia Amutio, Andrés i Nicolás, chyba dla pilnowania zgodności ich dzieła z doktryną katolicką. Ale i tak żydowscy snycerze przemycili pewne elementy bliskie ich wyznaniu, jak rytualne noże do obrzezania czy charakterystyczne szaty starozakonnych przydane rzeźbionym postaciom.

W prezbiterium uderza brak ołtarza nastawowego, tego przewspaniałego dzieła barokowych mistrzów, który pierwotnie wypełniał całą ścianę od posadzki po sklepienie. Ten, który tam widnieje obecnie, jest repliką, oryginał został z rozmysłem zniszczony w latach trzydziestych XIX wieku.

Wyrazem niegodziwości, wandalizmu, barbarzyństwa i głupoty jest mszczenie się nad przeszłością  przez zwolenników rewolucji i ruchów społecznych na podłożu lewicowym i liberalnym. Dlaczego ci, którym marzy się nowy świat, rzekomo lepszy, z agresją i ze złością usiłowali i usiłują zniszczyć wszystko to, co wypracowały minione pokolenia? Jakby było mało doświadczeń, że rewolucje nie są w stanie świata uczynić lepszym i bardziej sprawiedliwym, przeciwnie, te utopijne marzenia   całe społeczeństwa pogrążają w morzu krwi. Postęp! Cóż to jest ów postęp? Postęp do czego? Gdzie jest granica postępu? Dokąd się tak spieszyć w projekcji przyszłości w kontekście całych społeczności ludzkich? Postęp jest terminem ideologicznym, propagandowym, nic nie przynoszącym w praktyce, mającym zwieść czujność ludzi. I nie można stawiać znaku równości pomiędzy pojęciem postępu a modernizacją i ulepszaniem. Są to dwie różne jakości. Nie potrafię do końca zrozumieć, skąd się bierze opętańcza żądza destrukcji w ideologiach lewicowych i liberalnych. Gdziekolwiek i kiedykolwiek się pojawią na świecie, tam wprowadzają zarzewie destrukcji.  

Szaleństwo niszczenia dotknęło i Nájerę. W 1835 roku w imię sekularyzacji i wywłaszczeń libertyński i antyklerykalny rząd hiszpański przeforsował prawo o likwidacji zakonów i o konfiskacie ich dóbr. Bandy szabrowników rzuciły się na tutejszy klasztor i kościół. Wszystko, co miało większą wartość, zostało rozkradzione. Przepadła przebogata biblioteka z gromadzonymi przez setki lat dziełami. Rozproszono archiwa, skradziono bezcenne sprzęty kościelne, przetopiono złote i srebrne paramenty liturgiczne, wyniesiono meble, wycinano z ram historyczne obrazy, rąbano figury. Otwierano grobowce i wyrzucano z nich prochy zmarłych królów i dostojników kościelnych. Usuwano nawet renesansowe belki ze stropów, co spowodowało zawalenie się pomieszczeń. Wydłubywano z posadzek i ścian ceramiczne płytki o wielkiej wartości artystycznej. Rozbito bezmyślnie organy i potłuczono przewspaniałe stalle, których ze względu na gabaryty nie potrafiono już wynieść z wysokiego chóru na zewnątrz. W opuszczonym i zrujnowanym klasztorze urządzono magazyny, później wprowadziła się tam szkoła, drugą część przerobiono na salę taneczną. Na koniec pomieszczenia adaptowano na stajnie kawalerii koszarującej w murach klasztornych. Kolejna odsłona zdobyczy francuskiej rewolucji i zapowiedź rewolucji meksykańskiej i bolszewickiej barbarii!

Kres temu szaleństwu położyły dopiero polityczne zmiany zachodzące w Hiszpanii w latach osiemdziesiątych XIX wieku. W 1895 roku weszli do zrujnowanego klasztoru franciszkanie. Podjęli trwający po dziś dzień proces odbudowy tego, co się dało jeszcze uratować.

Dostojny portal – Puerta de los Reyes – pozwala wejść do klasztornych krużganków przesklepionych jeszcze na sposób gotycki, choć wznoszono je w pierwszych dwóch dekadach XVI wieku. Przenikający wtedy do Hiszpanii renesans wcale się nie kłócił z ciągle pielęgnowanym w kraju gotykiem, przeciwnie, oba style uzupełniają się bez naruszenia harmonii. Wspaniałe są smukłe kolumienki dźwigające ażurowe maswerki, wypełniające od góry do połowy arkadowe prześwity. Są już naprawione, starsze ubytki, celowo wytłukiwane przez lewackich barbarzyńców, uzupełniono nowymi elementami - widać to po jaśniejszym kolorze złotawego piaskowca.
                                                                                   *****
Człowiek potrzebuje mitu. Czyli potrzebuje patrzenia na rzeczywistość w sposób uproszczony, nieważne czy się to odnosi do współczesności, czy do czasów dawnych. Mit jest skrzywioną wersją w ocenie rzeczywistości, także wyjętych z niej zdarzeń. Obraca się wokół zaistniałego faktu, może go wywyższać, upiększać, gloryfikować aż do apoteozy, słowem - zmieniać jego znaczenie. Ale i przeciwnie – może postrzegać dany fakt w pejoratywnym świetle, może umniejszać jego znaczenie, zamazywać, zmieniać jego treść z prawdziwej na negatywną. Mit może rodzić się samoczynnie, ale może też być celowo tworzony, może być owocem manipulacji, w czym specjalizują się w czasach nam współczesnych profesjonalne ośrodki zaawansowanej socjotechniki.  W dawnych wiekach mogło być podobnie, jakkolwiek nie na tak powszechną skalę jak obecnie. Mit jest sposobem patrzenia na rzeczywistość przez ludzi leniwych, którzy nie mają ani ochoty, ani czasu sprawdzać jego wiarygodność. Bezmyślnie przyjmują mit za fakt.

Kreślę te spostrzeżenia na gorąco, tu w Nájera w związku z Rolandem, tym od wyprawy Karola Wielkiego do Hiszpanii. Bowiem gdzieś w okolicy tego rzymskiego przecież miasta, a i wizygockiego, miał mieć miejsce pojedynek niezłomnego rycerza z niejakim Ferragutem. Pojedynek, który przez całe wieki zaprzątał ludziom umysły, pobudzał wyobraźnię, znalazł odbicie nawet w sztuce. W kilku kościołach na Szlaku Jakubowym widziałem na romańskich kapitelach odkute w kamieniu wyobrażenia owych dwóch rycerzy w  śmiertelnym starciu. Pojedynek miał miejsce w VIII wieku, a kapitele były rzeźbione czterysta lat później, w XII stuleciu.   

Otóż na wojnę z Karolem Wielkim wyruszył emir Babilonu w sile 20 tysięcy wojowników. Był wśród nich olbrzym, któremu nie mogło sprostać nawet kilkunastu przeciwników. Gdy Frankowie zbliżyli się do Nájery, by zająć miasto, na przedpole wystąpił ów olbrzym, Ferragut, wyzywając chrześcijańskich rycerzy na pojedynek. Gdy pokonał po kolei kilku ochotników, honoru wyznawców Chrystusa w starciu z wyznawcą Proroka postanowił bronić Roland, rycerz nieustraszony. Obie armie, chrześcijańska i muzułmańska, obserwowały te zmagania, trwające ponoć aż trzy dni, przerywane na posiłek walczących i przyjazne pogawędki co do wyższość jednej bądź drugiej religii. W trakcie jednej z takich konwersacji Ferragut wyznał nierozważnie, że jedynym słabym punktem na jego ciele jest pępek. Gdy rycerze starli się trzeciego dnia kolejny raz w boju, przyduszony ciężarem ciała olbrzyma powalony na ziemię Roland pchnął go sztyletem właśnie w pępek. Ferragut wyzionął ducha.