Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Na szlaku do Santiago de Compostela (odc. XXVIII). Barbadelo

Maszerujemy w przepięknej krainie niewysokich wzgórz, klucząc pomiędzy murami z polnych kamieni, a te wydają się nie mieć  końca. Oto kraina pasterzy i wieśniaków. Mijamy drobniutkie osady z maleńkimi kościółkami ze średniowiecza, jako tako ozdobionymi, w sposób, w jaki tylko potrafił najlepiej wioskowy kamieniarz. Mieszkańcy tych wiosek

znajdują dla siebie miejsce wiecznego spoczynku przy tych właśnie kościółkach, gdzie byli chrzczeni, gdzie przystępowali do pierwszej komunii, gdzie łączyli się węzłem małżeństwa. Ponieważ przy kościołach otoczonych murem z polnych kamieni jest znikomość miejsca, cmentarze mają postać pionową, nie poziomą. To jakby wielokondygnacyjne szafy z szufladami, w które wsuwa się ciała zmarłych, zamurowuje je, a na marmurowych płytach pozostawia ich imiona, niekiedy  westchnienie do żywych o modlitewne wsparcie. Bukiety świeżych kwiatów ozdabiają grobowe ściany.
Taki właśnie cmentarz spotkaliśmy również przy kościele w Barbadelo, gdzieśmy zatrzymali się na noc. O siódmej wieczorem wiekowy ksiądz odprawił Mszę św., na której zgromadziło się dziewięciu pielgrzymów. To i tak sporo, bo tutejsza alberga, urządzona w starej szkole, może ich pomieścić  zaledwie dwudziestu, a sama wioska liczy piętnastu mieszkańców. Po krótkiej mszy ksiądz objaśnił architekturę kościoła, a ta już przy pierwszym z nią zetknięciu wydała mi się ze wszech miar zajmująca.

- To ważny kościół na Szlaku Jakubowym – przekonywał – poświęcony samemu Apostołowi. W obecnej formie pochodzi z XII wieku i jest drugim, jaki stanął na tym miejscu. Starszy może sięgać nawet IX wieku, bo mamy wzmianki, że już w 874 roku istniał tu klasztor, zarówno męski, jak i żeński. Jak oni sobie radzili, mieszkając pod jednym dachem? – zaśmiał się duchowny. – Spójrzcie tu – wskazał na prawą ścianę – jest jeszcze ślad wykutego przejścia z kościoła do klasztoru, ale po klasztorze nic nie pozostało. Rozebrano go w niewiadomych okolicznościach, a z budulca wieśniacy wznieśli kilka domów przy kościele.

Ksiądz, dogłębnie zorientowany w historii i architekturze swojej świątyni,  zwracał naszą uwagę na elementy dekoracyjne wykute w twardym granicie. Podkreślał, że wiele z nich nawiązuje do tradycji celtyckiej. Te wszystkie koła, kulki, księżyce, tarcze słoneczne, plecionki, zygzaki, jakieś zwierzęta, węże i stwory – sens tego wszystkiego głęboko wpisana jest w świadomość ludu celtyckiego, tego najdawniejszego, jeszcze sprzed  przybycia Rzymian, którzy otarli się tylko o te obszary, jeszcze sprzed osadnictwa Swewów. Tak, kościół jest arcyciekawy, zaopatrzony w potężną wieżę. I jakże fotogeniczny! Stanowił dla mnie obiekt fotograficznego studium, tym bardziej że posadowiony jest w przepięknym otoczeniu przyrody, opleciony wieńcem drzew, a długo zachodzące słońce wprost pieściło swymi promieniami tę starożytną świątynię poprzedzoną szeregiem kamiennych krzyży, chciałoby się powiedzieć - tak starych jak i on sam.
Wzruszający prostotą dobrej woli, ale mniejszym talentem wioskowego snycerza, jest barokowy ołtarz typu retabulum, cały z drewna, niezwykle kolorowy, bo w krzykliwych barwach i w kwiecistych dekoracjach gustowała dusza ludu wiejskiego. Jakże sympatyczny jest św. Jakub w konwencji pielgrzyma, strojny niczym wieśniak zdążający na niedzielne nabożeństwo. Janowi Ewangeliście, który dla utrzymania symetrii zajmuje przeciwległą niszę w ołtarzu, po lewej stronie tabernakulum, musi być bardzo przykro, bo tylko jego rodzony brat, Jakub, został ozdobiony naręczem świeżych kwiatów. O Janie jakby zapomniano.

Co do św. Jakuba: dlaczego przedstawia się go z księgą w dłoniach? Przecież nic on nie napisał. Przynajmniej nic na ten temat nie wiemy. Chrześcijaństwo starożytne nie zachowało żadnych jego pism. List św. Jakuba, jaki znajdujemy w zbiorze ksiąg Nowego Testamentu, wyszedł spod pióra Jakuba Młodszego, krewnego Jezusa, człowieka, który stał na czele gminy judeochrześcijan w Jerozolimie. Czyżby w sztuce mylono tych dwóch Jakubów?
Co słyszę na zewnątrz? Tak, to polska mowa! Zatrzymałem przechodzące obok dwie młode Polki, jedną ze Zgorzelca, drugą z Tarnowa. Nie zatrzymały się tu na noc, zresztą nie ma już miejsca. Ale i nie zwróciły uwagi na ten stareńki kościół, jakby nie istniał.
- Dokąd tak pędzicie, dziewczyny?
- Do Portomarin!
- Przecież to jeszcze z piętnaście kilometrów. Zaraz zastanie was noc.
- Nie szkodzi. Mamy latarki, ciepłe śpiwory i karimaty. Możemy spać wszędzie, nawet pod gołym niebem.
I pobiegły!

                                                               PORTOMARIN
Nie pianie kogutów, nie bicie w dzwony, nawet nie dźwięk komórek poderwał śpiących na równe nogi, lecz ryczenie osła, tuż pod samymi oknami. Zerknąłem na zegarek. Dochodziła piąta. Pora się zbierać. Krótka, szybka toaleta i w drogę, bez herbaty, bo maleńka kuchenka nie mogła pomieścić wszystkich. Zresztą nikt o tak wczesnej porze nawet nie myślał o śniadaniu. Ale kubek gorącej herbaty przydałby się na pusty żołądek.
Szlak biegnie w przecudnej scenerii. Wzgórza, lasy, strumienie, pola, pastwiska, a na nich krowie placki. Zielono. Wszędzie zielono. I wilgotno. Źdźbła traw błyszczą brylantami od porannej rosy. Nad polami suną mgły. Jest przejmująco cicho. Słychać tylko miarowe szuranie obuwia na ścieżce. To pielgrzymi. Nikt nie rozmawia, chociaż maszerujących są dziesiątki, jak na naszej ulicy Piotrkowskiej w Łodzi – zauważyła Mariola.  Roześmiałem się.

- Co cię tak rozbawiło?

- Przypomniałem sobie anegdotkę z Piotrkowskiej, jak to nagle zatrzymuje się na ulicy pijany
mężczyzna i pyta przechodniów: gdzie ja jestem?

- Jak to gdzie – dziwią się – w Łodzi! - odpowiadają.

- To że w Łodzi, to ja wiem, ale na jakim pochodzie.

- Też masz skojarzenia, w takim miejscu! – strofowała mnie Mariola.

Istotnie, od Sarria szlak przemierzają całe gromady pątników. Idą w milczeniu, jeden za drugim, starają się nie rozmawiać, rzucają krótkie słowa pozdrowień – Buen Camino! Na twarzach maluje się radość, przejęcie, wola marszu. Ale niektórzy mają wetknięte w ucho słuchawki. Stygmat naszych czasów – człowiekowi trudno oderwać się od impulsów zewnętrznych, czymkolwiek miały by one być owe dźwięki: muzyką? czytanym tekstem z audiobooku?
Mijamy drobne wioski, wszystkie pradawne, kamienne, pogrążone jeszcze we śnie, bo to dziś niedziela, dzień odpoczynku.  Która to dla nas? Już czwarta w drodze. W Ferreiros otwarto właśnie bar. Pora na śniadanie. Jakże smakuje tu kawa! I te świeże bułeczki. Kiedy zdołano je wypiec na tym odludziu? Przy maleńkim kamiennym kościółku, jakże mocno romańskim,  parkuje na asfaltowej szosie sznur kilkudziesięciu samochodów. To ludzie z pobliskich wsi gromadzą się na niedzielnej liturgii, bo msza jest tylko jedna, ksiądz musi obsłużyć inne kościoły w sąsiedztwie, rozproszone w odległości kilkunastu kilometrów. Też znak naszych czasów – niedobór kapłanów.

Z posiadanej monografii dowiedziałem się, że niedaleko stąd, nad rzeczką Loio, leży monaster Santa María de Ribalogio, podobno jeden z najstarszych w Galicji, bo wzmiankowany w dokumentach IX-wiecznych jako naprawiany, a nie wznoszony. Otóż w kościele tego klasztoru, w 845 roku,  miała się zebrać grupka trzynastu rycerzy z intencją zawiązania bractwa dla obrony pielgrzymów przed rabusiami i bandytami. Obrali dla siebie nazwę Caballeros de la Espada – Mężów Mieczowych. To w nawiązaniu do tych szlachetnych zapaleńców odwołała się inna grupa rycerzy, którzy w 1170 roku bractwo to przemianowali w zakon rycerski: Orden de Santiago - Zakon św. Jakuba. Wzięty w opiekę przez monarchów Kastylii, zatwierdzony przez papieża Aleksandra III w 1175 roku, po otrzymaniu reguły augustiańskiej, stał się z czasem najpotężniejszym zakonem rycerskim rodzimego pochodzenia na Półwyspie Iberyjskim. Wpisał się w dzieje rekonkwisty na równi z templariuszami i joannitami.

Późnym popołudniem weszliśmy do Portomarin, miasta niezwykłego, bo staro-nowego. Tak jest! Miasto początkami sięga czasów rzymskich i to Rzymianie wznieśli nad dość szeroką rzeką Mi?o pierwszy most. Miał on znaczenie strategiczne, dlatego pilnowała go załoga wojskowa, a w średniowieczu, gdy tędy wędrowali pielgrzymi, obowiązek ten wzięli na siebie joannici mający tu niewielki zameczek, a przy nim hospicjum. Pośrodku mostu stała kaplica z figurą Matki Bożej, która strzegła nieroztropnych pływaków przed utonięciem. Stare miasto ma całkowicie nową lokację, gdyż zostało rozebrane do fundamentów i kamień po kamieniu  przeniesione na wysoki brzeg w związku z zalaniem rzeki wodami jeziora zaporowego, utworzonego z myślą o elektrowni wodnej.

Pomimo takiej zamiany miasto jest przeurocze, odtworzone w najdrobniejszym szczególe, by - w miarę możliwości - nic nie uronić z jego dawności. Oczywiście że pierwsze kroki skierowałem do kościoła dedykowanemu pierwotnie św. Janowi, który był główną świątynią joannitów. Co za radość! Znów wkroczyłem na szlak dostojnego romanizmu, a ten prezentuje się w całej swojej okazałości, dostojeństwie i pięknie w kapitelach, w obu tympanonach, frontowym i południowym, także w archiwoltach. Wznoszony na przełomie XII i XIII wieku jest przykładem przechodzenia od romańszczyzny do gotyku. O ile o pierwszym stylu świadczą kamienne rzeźby, o tyle drugi uobecnia się w gotyckich wiązaniach sklepienia i w przepięknej rozecie ponad portalem głównej fasady. Znamienne, od jakiegoś czasu zauważyłem w portalach obecność lwów. Na ich kamiennych cielskach wspierają się łuki archiwolty. Tak było już w Barbadelo, tak jest i tutaj i tak się dzieje w tylu innych kościołach, które mijałem, nawet tych maleńkich, upodobnionych do kaplic. Ten tu, jednonawowy, mocno wyciągnięty ku górze, jakiś taki „szczupły”, ma wygląd twierdzy z narożnymi, krótko ściętymi wieżami bez hełmów, tudzież z biegnącym na szczycie wieńcem  krenelaży.

Dziś przypada niedziela. Przy kościele, na wprost ratusza, też przeniesionego fragmentami na wysoki brzeg, zbito podium z desek; ma służyć jako estrada dla występów tanecznych. Kolejno wychodziły na parkiet zespoły w strojach ludowych. Te są różnorodne, o przeróżnym kroju, niektóre wykwintne, inne bardziej skromne, chłopskie, zakotwiczone w wiekowej tradycji. Tańczyli starsi wiekiem, młodzi i zespoły dziecięce, po kolei. Składająca się z kilkunastu instrumentów orkiestra podjęła różne melodie, dla mnie egzotyczne, o prastarym brzmieniu. Słońce prażyło mocno - niskie, ostre światło wspaniale modelowało romańskie rzeźby, na które nikt teraz nie zwracał uwagi. Ludzi porwało życie, jego żywioł, radość, poetyka.
Ponieważ przed każdym z miejscowych hospicjów ustawiały się tasiemcowe kolejki w oczekiwaniu na otwarcie dormitoriów, ruszyliśmy w dalszą drogę, do Gonzar, słusznie wnioskując, że w tej mizernej wiosce, na którą mało kto liczy, znajdziemy nocleg, a przede wszystkim ciszę i spokój, których tu, w Portomarin, trudno uświadczyć. I tak w istocie było. Wioska Gonzar  jest naprawdę mizerna, ubożuchna, z rozlatującymi się domami z kamienia, a te, które stoją, wyglądają na wiekowe. Na głucho trwa zamknięty także kościółek,  jakby w oczekiwaniu na lepsze czasy,  cały z granitu, ale już bez romańskich ozdób.
Na jego tyłach, w zacisznym kojcu obwiedzionym murem również z granitowych kamieni, służącym być może kiedyś za wybieg dla osłów, ksiądz z Florencji odprawił niedzielną Mszę św. dla grupy towarzyszącej mu młodzieży. Ołtarz urządzono na palecie. Dołączyliśmy do grupy.

- Idziemy z León – oznajmiła Isabel, Włoszka znająca kilka słów po polsku, wyuczonych na lekcjach religii prowadzonych przez polską zakonnicę pracującą w Italii. – Stanowimy grupę religijną, która zawiązała się w naszym mieście.

Zatrzymałem dyskretnie wzrok na twarzach owych młodych ludzi. Imponowali mi skupieniem, głęboką formacją duchową. Niektórzy w skupieniu czytali Pismo Święte, każdy osobno, spontanicznie, bez zewnętrznej zachęty ze strony ich kierownika duchowego. Trwało to dobrych kilkadziesiąt minut. Byłem zbudowany tą postawą, ale i tym, co mi opowiadała ta młodzież. Bo jeden z grupy, Francisco, mówił nieźle po angielsku.

- Trudno nam uwierzyć, co się stało z Hiszpanami – chłopak  wspomagał  językowo Isabel. - Przecież to byli stuprocentowi katolicy, wszyscy ci Hiszpanie. Co się z nimi teraz stało? Odrzucili religię? – głośno zastanawiała się dziewczyna.

- Może nie odrzucili religii, ale odsunęli się od Kościoła –  próbowałem zrozumieć postawę Hiszpanów, mając w świeżej pamięci falę antykościelnych manifestacji w Barcelonie, w Madrycie i w kilku innych miastach.

- Tu chodzi o to, że Kościół mocno obstaje przy swoich fundamentach, a obecny lewacki  i ateistyczny rząd zapaterystów narzuca społeczeństwu postawy mocno laickie, iście pogańskie, chociażby w kwestiach aborcji, eutanazji i związków partnerskich – dowodziła Isabel.

- Od czasu do czasu przechodzą przez świat takie czy inne prądy – próbowałem zrozumieć tę argumentację. - W obecnej dobie zaprząta uwagę ludzi prąd wyrosły ze źle pojętej tolerancji i ze skrajnego personalizmu, czyli z przekonania, że to sam człowiek, nikt inny, jest źródłem prawdy, prawa, porządku społecznego. Myślę, że w tym tkwi problem ogólny. Ale w przypadku Hiszpanów dochodzi jeszcze historia ostatnich dziesięcioleci, mam na myśli wojnę domową i jej konsekwencje.

- Czyli co? To że Kościół poparł generała Franco?

- Tak jest! W tym punkcie dotykamy problemu hiszpańskiej świadomości, która kojarzy  Franco z dyktatorem, a samo pojęcie dyktatora to coś najgorszego, bez wchodzenia w zawiłości tego trudnego dla Hiszpanów terminu okresu rewolucji bolszewickiej, czym w rzeczy samej była wojna domowa.
Z radości, że spotkała Polaków, wręczyła nam Isabel włoską flagę. Podziękowałem z zapewnieniem, że odtąd będę kibicował włoskim drużynom piłkarskim, a nie hiszpańskim.