Publikacje członków OŁ KSD

Tomasz Bieszczad-Rewolucyjne grymasy „Komediantów”

Jedno z tych zdań, które na całe życie zapada ci w pamięć i które co jakiś czas wraca. Przypomina o nieodzowności krytycyzmu (także autokrytycyzmu) i pomaga bronić się przed toksycznymi prawdami „objawionymi”. Genialna trawestacja znanej myśli Karola Marksa, a jednocześnie jej zaprzeczenie: „Rewolucja jest opium inteligencji” (Revolution is the opium of intelligentsia).

Zdanie z niezapomnianego filmu „Szczęśliwy człowiek” (O, lucky man) Lindsaya Andersona. Jest wypisane na ścianie budynku w slumsach, gdzie w finale trafia tytułowy bohater filmu (w tej roli Malcolm McDowell).

Sam nie wiem, czemu ta lapidarna, ironiczna i nadzwyczaj celna synteza stanu ducha dzisiejszych „etatowych rewolucjonistów” przyszła mi na myśl po obejrzeniu spektaklu „Komadianci” Bronisława Wildsteina, w reżyserii Andrzeja Mastalerza i z udziałem łódzkich aktorów (TVP Kultura, 20.09.2022.). Zarówno myśl z filmu Lindsaya Andersona, jak i sam spektakl „chodzą za mną” do dziś.

Fabuła widowiska kojarzy mi się – w jakimś stopniu – z pamiętną „wojną o Teatr Nowy w Łodzi” (2003 – 2005). Przebiegała ona z początku przy moim skromnym udziale i zaskutkowała tym, że z przyjaciela aktorów i recenzenta teatralnego zostałem nagle otoczony szczelnym ostracyzmem środowiska… Mam wrażenie, że Widstein, pisząc swój dramat, znał przebieg tamtych wydarzeń i cokolwiek z nich zaczerpnął. Kanwą „Komediantów” jest próba odwołania, przez zespół aktorski, dyrektora teatru (którego właśnie mianowały władze) i zastąpienie go znanym reżyserem, cenionym na europejskich scenach. Ten pierwszy nazywany jest przez zespół „mianowańcem”, ten drugi (skrajny „awangardzista”) ma spełnić marzenia zespołu o międzynarodowych sukcesach. Cóż, w Łodzi było trochę inaczej: żaden Oliver Frljić nie pchał się na stanowisko dyrektora Teatru Nowego. Ale emocje były podobne: aktorzy, dziennikarze, włodarze miasta przeżywali swoje role z niezwykłą powagą i poczuciem misji. I tylko ja – podobnie jak dziś Wildstein i Mastalerz – zachowywałem ironiczny dystans pomieszany z popłochem bezsilności.  
 
Przy wszystkich swoich zaletach telewizyjny spektakl „Komediantów” (a jest to rasowa komedia) może być… testem na poczucie humoru środowiska, które Wildstein „wziął na celownik”. Wiemy, że dzisiejsi reżyserzy i aktorzy przyznali sobie pełne prawo do najbardziej destrukcyjnych (wobec kultury) i najbardziej zbzikowanych (intelektualnie) eksperymentów. Podążyła za nimi zdezorientowana i zwiedziona snobizmem publiczność (najnowszym tego przejawem była intronizacja damskiego organu płciowego w holu stołecznego Teatru Dramatycznego).

W „Komediantach” aluzje do artystycznych transgresji współczesnych scen ukazane są z satyrycznym nastawieniem. Krótkie interludia (parodystyczne fragmenty scen z Szekspira), włączone w przebieg dramatu i poddane wymyślnej „awangardowej obróbce”, przypominają nieudolną (a przez to nieodparcie śmieszną) poetykę teatrzyków studenckich. Te pełne pychy uzurpacje artystyczne wsparte są jednocześnie przekonaniem, że aktor jest kimś w rodzaju zbawcy świata i prawodawcy. Bo czyż ktoś, kto zagrał już „wszystko”, nie ma prawa sądzić, iż wie „wszystko” i jest predestynowany do animowania kulturowych rewolucji w świecie? Na przykład do obalania i kreowania dyrektorów teatru? Tytułowi „komedianci” trwonią zatem czas na intrygi i prześmieszne tasiemcowe dyskusje o sztuce i polityce: tej w skali makro (ogólnokrajowej) i tej mikro, której zainstalowanie w teatrze uważają za swą dziejową misję.

Spektakl jest koncertowo wyreżyserowany i popisowo zagrany przez łódzkich aktorów. Miny i grymasy „komediantów” budzą głuchy śmiech, który zamiera w gardle i zamienia się w uczucie litości: gorzka satyra Wildsteina oczyszcza. Na miejscu ludzi teatru poddałbym się jej kathartycznemu działaniu. Teatr polski – prawem kaduka – przyznał sobie prerogatywę szydzenia: z Polski, Kościoła, Jana Pawła II, tradycji… Rezultatem tego były rzeczy dziwaczne, wstrętne i sadystyczne. Teraz teatr powinien mieć odwagę obejrzenia także siebie w krzywym zwierciadle. Dla własnego dobra. W imię uczciwości i prawdy, które – często po latach – ale jednak zawsze wygrywają.