Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Komentarze i pytania

Rosjanie robili wszystko, by "posadzić " tupolewa

Generał bryg. rez. Jan Baraniecki, były zastępca Dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej: Dlaczego Plusnin i Ryżenko nic nie zrobili? Nic nie świadczy, by Rosjanie chcieli cokolwiek zrobić, by polski samolot nie lądował w złych warunkach. Kontrolerzy działali tak, by go posadzić, a na dodatek nie pomagali, a przeszkadzali pilotom

Pułkownik Edmund Klich, polski akredytowany przy rosyjskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), postawił się w roli rzecznika Rosjan i podjął próbę usprawiedliwienia działań kontrolerów lotu na lotnisku Siewiernyj. Klich wziął w obronę jakoby zbyt dociekliwie wypytywanego przez polskich ekspertów Wiktora Ryżenkę oraz usprawiedliwił Rosjan za dziurawy stenogram.

W wywiadzie udzielonym jednej z gazet Edmund Klich po raz kolejny powtórzył zgrany już motyw jakoby wyróżnił co najmniej 12 przyczyn katastrofy Tu-154M. W ocenie gen. bryg. rez. Jana Baranieckiego, byłego zastępcy Dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej, który brał udział w wyjaśnianiu przyczyn katastrof lotniczych, takie postawienie sprawy jest dyskusyjne. - Czy rzeczywiście wyjęcie jednej kostki domina spowodowałoby, że nie doszłoby do katastrofy? Zwykle mamy do czynienia z przyczynami bezpośrednimi, pośrednimi i ich splot prowadzi do katastrofy, ale może też być tak, że przyczyna będzie jedna. To nie jest wykluczone - ocenił.

Jak-40

Klich jednak przyznał, że do katastrofy przyczyniła się m.in. załoga samolotu Jak-40, która po udanym zakończeniu lotu na Siewiernym zachęcała kolegów do podjęcia próby lądowania. W ocenie Ignacego Golińskiego, byłego członka Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, taka interpretacja jest mocno przesadzona, bo decyzja o lądowaniu nie należała do załogi jaka, a kontrolerzy mogli zamknąć lotnisko. Podobnie tę kwestię ocenił Baraniecki. - Piloci doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jaka jest różnica pomiędzy tym, co widziała załoga jaka, a tym, co działo się w tupolewie. Piloci jedynie posiłkował się informacjami od kolegów, bo nie mieli właściwych danych z lotniska - dodaje.

Rosyjski symulator


Akredytowany opowiadał też o próbach lądowania wykonywanych na rosyjskim symulatorze. Jak przyznał, ziemię widział tylko raz, "kiedy piloci próbowali odejść z wysokości 20 metrów. Wtedy nastąpiło wirtualne zderzenie z ziemią". Zdaniem Klicha, tupolew 10 kwietnia odchodził właśnie z 20 metrów, ale "szedł wcześniej stromo w dół, z dużą, większą niż standardowa, prędkością pionowego zniżania". Jak dodał, samolot jechał "brzuchem po krzakach, a potem były drzewa". W ocenie naszych rozmówców, rodzi się pytanie o sposób i warunki przeprowadzania symulacji, bo według oficjalnych danych pogodowych, w chwili katastrofy podstawa chmur wynosiła 50 metrów. - Nie wiemy, w jaki sposób przeprowadzane były te symulacje. Aby były one wiarygodne, należałoby odczytać dane z rozbitego samolotu i wykonywać komendy, które podpowiadano z wieży - ocenił gen. Baraniecki. Jego zdaniem, jeśli pozorowano podejście do lądowania z 10 kwietnia, to wirtualny samolot musiał być na odpowiedniej wysokości, a jeśli jego pozycja podawana przez kontrolera różniła się od rzeczywistej, to być może zaistniała potrzeba bardziej gwałtownego zejścia. - Z dostępnych materiałów wynika, że komendy kontrolerów nie pomagały, ale przeszkadzały. Dlatego też na symulatorze należało odwzorować wszystko to, co się działo 10 kwietnia. Symulacja na zasadzie "zobaczmy, kiedy się rozbijemy", nie jest żadną symulacją. W Polsce są fachowcy, którzy na podstawie danych z czarnych skrzynek potrafiliby taką właściwą symulację przeprowadzić - dodał.
Jeśli tupolew jechał "brzuchem po krzakach", to dlaczego samolot uległ tak straszliwej destrukcji? W takim przypadku siła uderzenia nie byłaby tak wielka. - To wszystko można wyjaśnić z pomocą rzetelnej symulacji na bazie danych z FDR oraz rozmów wieży z załogą i samej załogi. To, co działo się w tle, nie ma większego znaczenia, jest dodatkiem, a nie podstawą badań, dodatkiem, który może naprowadzić na jakiś ślad, ale od niego nie zaczyna się badań - dodał gen. Baraniecki.

Co załoga tupolewa wiedziała o podejściu iła


Warunki, w jakich lądował Jak-40, także zostały podane w wątpliwość przez Klicha. Czy miał zgodę na lądowanie? Czy warunki były powyżej minimum? Rosyjski kontroler mógł tylko odetchnąć i powiedzieć "zuch". Jak zauważają nasi komentatorzy, Klich nie wyjaśnił, jak kontroler powinien się zachować po nieudanej próbie lądowania Iła-76, czy wówczas też mógł odetchnąć, że udało się odlecieć, czy raczej powinien poinformować załogę tupolewa o jego kłopotach i zamknąć lotnisko? - Co załoga Tu-154M wiedziała o Ile-76 od kontrolera? Przecież nasi piloci powinni dokładnie wiedzieć, że ktoś latał nad Smoleńskiem, że nie udało się wylądować. O tym kontrolerzy nie wspomnieli. Nie zamknęli też lotniska. Skoro Rosjanie po nieudanej próbie "wygonili" iła ze Smoleńska, to dlaczego pozwolono lądować naszemu samolotowi, ważniejszemu? - pyta gen. Baraniecki.

Zarządzanie zasobami załogi


Klich odwołał się także do stenogramów rozmów w kokpicie. Jak uznał, wynika z nich, że szwankowała współpraca załogi. Fachowo nazywa się to Crew Resource Management (CRM), czyli zarządzanie zasobami załogi. Jednak w innym miejscu rozmowy Klich sam podważył wartość stenogramów, wskazując, że sporządzający go Rosjanie w wielu miejscach się mylili. Słyszałem na taśmie komendy, których nie ma w stenogramie - przyznał. Jak i czy usłyszane komendy uzupełniają obraz współpracy załogi zamieszczony w stenogramach? O tym Klich już nie wspomniał. Zdaniem Baranieckiego, ze stenogramów nie wynika, by załoga nie komunikowała się ze sobą, wręcz przeciwnie. - Trzeba jednak pamiętać, że pan Klich zgłaszał tego typu zastrzeżenia przy badaniu wypadku CASY - zaznaczył. Jego zdaniem, krytyka systemu szkolenia zawsze jest aktualna i każdy, kto wytyka błędy, ma rację. - Zawsze można coś poprawić. Odkąd istnieje lotnictwo, system szkolenia jest cały czas poprawiany. Problemy w tym systemie to dyżurna przyczyna katastrof lotniczych. Każdy, kto się zna na lotnictwie, ma tu swój pogląd i może zgłaszać różne uwagi - dodał.

Jak wybudzić pilota z hipnozy


Klich, mówiąc szerzej o współpracy załogi, zwrócił uwagę na rolę drugiego pilota. - Powinien się uczyć, jak wybudzić kapitana z hipnozy, zaprogramowania na lądowanie za wszelką cenę. Są kolejne kroki, aż do przejęcia sterów i zerwania podejścia - mówił. Jak w tej sytuacji należy traktować komendę "odchodzimy" padającą w kabinie tupolewa? - Nie było lądowania za wszelką cenę, nie było nawet takiej atmosfery. Taki obraz od początku badań zaproponowali Rosjanie i media próbują nam to wmówić. Uważny obserwator sam zorientował się, że jest to manipulacja - twierdzi gen. Baraniecki. Jak dodał, podobnie należy oceniać też sugerowane przez Klicha niewłaściwe korzystanie przez załogę z wysokościomierzy. - Przyrządy są po to, by z nich korzystać, i piloci są dokładnie uczeni, kiedy, z jakich przyrządów należy korzystać. Tu trzeba pokazać dowód - dodał.

Piloci "gonili" ścieżkę

Klich, komentując lot tupolewa uznał, że piloci "za późno rozpoczęli zniżanie, byli za wysoko i gonili prawidłową ścieżkę". Jak zauważyli nasi rozmówcy, wszystkie dane lotu są do sprawdzenia, ale już przy obecnym stanie wiedzy wiadomo, że samolot na chwilę wyrównał lot, by potem gwałtownie spadać. Dlaczego? - Powstaje tu pytanie, czy to gonienie - jeśli było - nie wynikało z korespondencji z wieżą. Trzeba pokazać dokładną trajektorię lotu. Wszystkie dane są odczytane i znajdują się w rękach polskich ekspertów. Niezrozumiałe jest dla mnie to, że te dane są wciąż tajne. Mamy dokładny opis tego, co piloci robili w czasie lotu, jak zachowywała się maszyna, więc to wszystko można sprawdzić - dodał gen. Baraniecki.

Podejście cywilne na wojskowym lotnisku

Akredytowany przy MAK odniósł się też do trudności w ustaleniu jednej wersji dotyczącej charakteru lotu polskiej delegacji do Smoleńska. Jak mówił, "Rosjanie próbują tłumaczyć, że to było podejście na warunkach cywilnych, więc kontroler nie musiał prosić o podawanie wysokości. Nie w pełni się z tym zgadzam. Cała trójka na wieży to byli wojskowi. Oni nawet nie znali procedur podejścia cywilnego". Zdaniem naszych rozmówców, dyskusja na ten temat nie jest pierwszorzędna, bo bez względu na to, według jakich procedur lądował samolot, nie ulega wątpliwości, że brakowało komunikatów z wieży. Jednak mimo sugerowanej nieznajomości procedur Klich nie podważał jakości pracy rosyjskich kontrolerów lotu na Siewiernym. Co więcej uznał, że Paweł Plusnin był najrozsądniejszą osobą na wieży. Na jakiej podstawie Klich wysnuł takie wnioski i dlaczego tak "rozsądny" kontroler - skoro już nie zamknął lotniska - nie reagował właściwie na to, co działo się z samolotem? Tego nie wyjaśnił. - To tłumaczenie Rosjan. Jak Plusnin czy ktokolwiek inny na wieży mógł coś zrobić, skoro nie znano procedur, a do tego, jeśli mówimy o procedurach cywilnych, to nie miał on nic do gadania - ocenił Goliński. Podobnie sprawę widzi gen. Baraniecki. - Dlaczego Plusnin nic nie zrobił? Z tego, co wiemy, nic nie sugeruje, by Rosjanie chcieli zrobić cokolwiek, aby ten samolot nie lądował w złych warunkach. Kontrolerzy działali tak, by go posadzić, a na dodatek nie pomagali, a nawet przeszkadzali pilotom - dodał.

Ryżenko w krzyżowym ogniu pytań

Polski akredytowany w obronę brał także drugiego kontrolera: Wiktora Ryżenkę, który "nie miał ochoty być w krzyżowym ogniu pytań zadawanych przez siedmiu ludzi", chodziło o członków komisji badającej wypadek. - To oczywiste, że od świadków "wyciąga się" informacje. Robi się to przez stawianie podchwytliwych pytań. Aby potwierdzić wiarygodność świadka, informuje się go nawet, że mamy np. wykres z FDR i pyta się go, jaką, według jego oceny, samolot miał np. prędkość zniżania itp. - uznał Goliński. Jak dodał, oczywiste jest, że nie stosuje się tu żadnych form przemocy, ale rzeczowe pytania odnoszące się do czynności, za jakie odpowiedzialność brała konkretna osoba, muszą podczas takiej rozmowy paść.

Nagrania wieczorową porą

Edmund Klich barwnie opowiadał o swojej pracy. Jak przyznał, niedługo po katastrofie otrzymał nagrania rozmów na wieży. - Słuchałem tych rozmów nawet wieczorami, żeby wyczuć, jaka atmosfera była na wieży, jakie tam były emocje - relacjonował. W ocenie Golińskiego, taki sposób narracji prowadzonej przez Klicha w sprawie katastrofy smoleńskiej można odebrać jako promocję własnej osoby. - Przecież podobnie było podczas spotkania z dziennikarzami, kiedy pan Klich więcej mówił o swoich książkach niż na temat badania wypadku - dodał.
Klich wyznał, że w pierwszych dniach po katastrofie otrzymał jakoby polecenie od osoby odpowiedzialnej za stan lotnictwa wojskowego, by działać tak, aby jak najmniej odpowiedzialności było po polskiej stronie. - Usłyszałem wprost, że trzeba robić wszystko, żeby jak najmniej odpowiedzialności było po naszej stronie. Należy pytać Rosjan, dlaczego oni nie zamknęli lotniska. W tę stronę trzeba iść - mówił. Dlaczego zatem do tej pory nikt nie wpłynął na Rosjan, by ci przekazali nam przepisy dotyczące np. kwestii zamknięcia lotniska? Dlaczego od 10 kwietnia winą za katastrofę obciążani są piloci? - Rozumiem, że mogła być rozmowa, aby on, jako Polak i ekspert lotniczy, pilnował, by Rosjanie przekazali nam wszystkie materiały, dokumenty, bo nasze to zawsze znajdziemy. Taka interpretacja może wynikać z braku wiedzy na temat współpracy z Rosjanami i z braku doświadczenia - ocenił gen. Baraniecki.

Kto zrezygnował z nawigatora

Klich wskazywał ponadto na dziwne okoliczności rezygnacji z rosyjskiego nawigatora. - Zrezygnowali z nawigatora, bo załogi posługują się rosyjskim. Jakim rosyjskim? Kto to sprawdzał? Na jakim poziomie jest ten rosyjski, jakie daje im to uprawnienia? Znają rosyjski tak, że mogą sobie pogadać w tym języku, czy znają także procedurę podejścia i komunikacji podczas podejścia? - pytał. W ocenie komentatorów, skoro nie było nawigatora i nie można było lądować na Siewiernym, to dlaczego Rosjanie nie reagowali? Ponadto, jeśli brak nawigatora nie został zauważony, to może jednak Rosjanie dogadywali się z załogą Tu-154M? - Kwestię obecności nawigatora należy wyjaśnić prawnie. Dawniej lider był potrzebny po to, by samolot nie zboczył z zaplanowanej trasy i jego pasażerowie nie zobaczyli więcej, niż mogą - podkreślił gen. Baraniecki. "Nasz Dziennik" informował już, że to Rosjanie zrezygnowali z wymogu obecności lidera na pokładzie.
Marcin Austyn


za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101215&typ=po&id=po61.txt

Copyright © 2017. All Rights Reserved.