Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Gdzie ci „marksiści”?

/../ pozbawieni finansowej kroplówki koryfeusze marksizmu-leninizmu zaczęli rozglądać się za nowymi tematami do duraczenia, kierując się nieomylnym tropizmem na dziedziny sponsorowane, a przynajmniej rokujące nadzieję na sponsoring. Pierwszym takim odkryciem został „uniwersalizm”

Kiedy w październiku 1965 roku jako student pierwszego roku Wydziału Prawa UMCS w Lublinie przyszedłem na pierwszy w życiu uniwersytecki wykład, prof. Grzegorz Leopold Seidler, który wykładał nam encyklopedię prawa, rozpoczął w te słowa: „My marksiści”. Powiedział to tonem wykluczającym nie tylko jakiekolwiek wątpliwości co do własnych, marksistowskich przekonań, ale nawet co do tego, że i wśród słuchaczy nie ma prawa być nikogo, kto by marksistą nie był.

Strasznie mnie to przygnębiło, bo nie tylko nie byłem żadnym marksistą, ale w dodatku uważałem, że ten cały marksizm, to blagierstwo, intelektualna tandeta forsowana w naszym nieszczęśliwym kraju przez Sowieciarzy, którym nie wystarczało, że sami zostali oduraczeni przez cwanych mełamedów, więc oduraczali podbite narody, by w ten sposób doprowadzić je do jeszcze większej bezbronności. Na szczęście okazało się, że nie wszyscy byli marksistami, a po 1990 roku, kiedy okazało się, że na marksizm nikt już nie wybula („poeci będą wyli, że księżyc jest jak kula. Darmo – nikt od tej chwili za ’kulę’ nie wybula”) przestali nimi być również ci, którzy przedtem byli.

Oczywiście natura nie znosi próżni, więc pozbawieni finansowej kroplówki koryfeusze marksizmu-leninizmu zaczęli rozglądać się za nowymi tematami do duraczenia, kierując się nieomylnym tropizmem na dziedziny sponsorowane, a przynajmniej rokujące nadzieję na sponsoring. Pierwszym takim odkryciem został „uniwersalizm”. Niektórzy czołowi marksiści z dnia na dzień stali się tedy „uniwersalistami”. Ten uniwersalizm, pretensjonalna i przystrojona w naukowy kostium edycja „ogólnej teorii wszystkiego”, zyskał wprawdzie sponsorów, ale niezbyt hojnych, wobec czego inni przedstawiciele myśli niezależnej przerzucili się na „etykę”, z dnia na dzień stając się w tej dziedzinie wybitnymi specjalistami i jako tacy zaczęli obejmować różne posady przy Umiłowanych Przywódcach – przeważnie w charakterze Doradców Doskonałych.

Ale to był tylko rodzaj chałupnictwa, bo kiedy komuniści w ramach „długiego marszu przez instytucje” opanowali władze Unii Europejskiej, czego symbolem był Józef Emmanuel Barroso, przebrany na tym etapie w kostium reprezentanta „umiarkowanej prawicy”, i postanowili przyspieszyć tresowanie mniej wartościowych europejskich narodów do komunizmu, przed raczkującymi „uniwersalistami” i specjalistami od „etyki” otworzyły się świetlane perspektywy nie tylko finansowe, ale przede wszystkim – prestiżowe.

Mówię oczywiście o genderactwie – nowoczesnej formie starego, poczciwego łysenkizmu – który socjotechnikowie od komunistycznej rewolucji uznali za najlepsze narzędzie duraczenia mniej wartościowych narodów tubylczych. I podobnie jak za pierwszej komuny „marksiści” opanowali uniwersytety, zawalając makulaturą biblioteki, tak teraz, dzięki systematycznej i nieustępliwej presji swoich protektorów, kontynuują marsz triumfalny przez uczelnie, hojnie obsypujące ich złotem zrabowanym niczego nieświadomym podatnikom.

Jeden przez drugiego zapewniają dookoła o naukowym charakterze swego procederu, dzięki czemu opinii publicznej suflowane jest wrażenie, że z tą naukowością to wszystko naprawdę. Ale przecież za pierwszej komuny było tak samo. Ileż to nasłuchaliśmy się bajań o naukowym charakterze „materializmu dialektycznego”, ileż opasłych tomów napisali na ten temat w ramach doktoryzowań i habilitacji rozmaici, obecnie utytułowani hebesowie?

Dzisiaj żaden nie przyznaje się do autorstwa, a większość życiorysów i bibliografii rozpoczyna się od roku 1990. I szkoda, że tak się nie stało naprawdę, że w ramach transformacji ustrojowej nie poddano weryfikacji wszystkich tytułów naukowych uzyskanych za komuny, zwłaszcza w dziedzinie humanistyki, gdzie kryteria siłą rzeczy są bardziej rozmyte niż w naukach ścisłych. Teraz oczywiście już na to za późno, ale czy lekarstwem na duraczenie nie byłaby likwidacja państwowego monopolu edukacyjnego wraz z mediami i przemysłem rozrywkowym stanowiącego element piekielnej triady. Wtedy duraczyłby się tylko ten, kto by chciał, w dodatku – za własne pieniądze, a nie za nasze.

Stanisław Michalkiewicz

za:www.naszdziennik.pl/mysl-felieton/107467,gdzie-ci-marksisci.html

Copyright © 2017. All Rights Reserved.