Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Antyklerykalna faza Pawła Kukiza

Propagowane obecnie przez Kukiza-polityka JOW-y doskonale wpisują się w społeczne oczekiwania związane z negatywną oceną sytuacji politycznej. Również i Kukiz-muzyk zgłaszał wielokrotnie aspiracje do bycia „kronikarzem” czasów mu współczesnych. Czasem ze złym skutkiem.


Popularność politycznego wcielenia byłego lidera zespołu Piersi spędza sen z oczu niemałej części partyjnych elit. Jego prosty przekaz podkreślający konieczność przewietrzenia parlamentu poprzez wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych trafił na podatny grunt. Chęć dokonania takiej zmiany okazała się bliska oczekiwaniom wielu Polaków, zwłaszcza najmłodszych spośród uprawnionych do głosowania. Bez wątpienia na naszych oczach - czas zweryfikuje jego trwałość – pojawiło się nowe zjawisko polityczne z twarzą Pawła Kukiza.


Muzyk bynajmniej nie jest nową postacią na firmamencie polskiego życia publicznego. Jego dokonania na niwie piosenkarskiej są szeroko znane. Można pokusić się o stwierdzenie, iż jego twórczość zmieniała się wraz ze otaczającą nas rzeczywistością. Z pewnością także poglądy i przekonania polityczne dojrzewały z czasem.


Śpiewając o „zbliżającym się księdzu proboszczu” Paweł Kukiz wszedł w koleiny antyklerykalnej fiksacji lat 90. Wtedy każdego dnia Polaków bombardowano informacjami, w których główną rolę odgrywali niedobrzy „czarni”. Na wysokości zadania stanął wtedy także artystyczny mainstream straszący „iranizacją kraju”.


Kościół w latach 90. mógł wreszcie, po latach komunistycznego knebla, odzyskać pełnoprawny głos w debacie publicznej. Wielu to się jednak nie spodobało. W awangardzie antyklerykalnej ofensywy pierwszoplanową rolę odgrywali nie tylko spadkobiercy „czerwonej zarazy”, ale również i opozycjoniści z tzw. lewicy laickiej, jeszcze niedawno chroniący się przecież przed milicyjną pałką w murach katolickich świątyń. Gdy tylko Kościół przypominał o prawach ludzi wierzących bądź wystąpił z krytyką wprowadzanego porządku, natychmiast stał się balastem, do którego zrzucenia wzywali przedstawiciele tworzącego się polityczno-medialno-artystycznego salonu.


Każdy bardziej zdecydowany głos płynący od polskich hierarchów był ukazywany opinii publicznej jako zamach na „odzyskaną wolność”. Z wielu ust popłynęły frazesy o „niezrozumieniu przez Kościół demokracji” czy o zagrażającym Polsce „fundamentalizmie religijnym”. Bolesnym pozostaje fakt ówczesnej przeogromnej popularności pisma Jerzego Urbana pt. „Nie”, adresowanego do obsesyjnie antyklerykalnych osobników.


W chór krytykujący na każdym kroku „funkcjonariuszy Pana B.” wpisało się także wielu artystów, również tych znanych z bezkompromisowych wobec władzy występów podczas festiwalu jarocińskiego. Trudno nie zgodzić się z Grzegorzem Kasjaniukiem stwierdzającym w 48. numerze „Frondy”, iż „antyklerykalizm lat 90-tych jest pokłosiem ziarna zasianego w Jarocinie. Przykładem jest ruch punk – jego anarchistyczne sztandary w pierwszych latach funkcjonowania festiwalu w Jarocinie oznaczały antykomunizm, a w końcowych antyklerykalizm”.


Doskonałe exempli causa dające wyobrażenie, czym była antyklerykalna nagonka lat 90.,  stanowi piosenka zespołu Piersi pt. „ZChN zbliża się”. Zasłaniając się szczerymi intencjami muzyk stwierdził: to był rodzaj wallenrodyzmu. Jestem człowiekiem szczerze wierzącym. Mam głęboko wpojone zasady wiary, ale nagle zaczęły się dziać rzeczy, które wzbudziły mój głęboki sprzeciw i kazały protestować. Paweł Kukiz stworzył antyklerykalnego upiora, którego iście diabelski swąd miał się za nim ciągnąć jeszcze przez długie lata. Uprawiane przez Kukiza „śmieszki” w postaci przypisania autorstwa piosenki… szatanowi, trudno uznać za zabawne. Jak bowiem, zdaniem Kukiza powstała ta piosenka? Było tak: przez otwarte okno sfrunęła kartka, jakaś siła kazała mi przepisać znajdujące się na nim słowa – opowiadał w rozmowie z Adamem Halberem muzyk, któremu zarzucano obrazę katolicyzmu. W 1993 roku grupa dostała sądowy zakaz publicznego wykonywania tej piosenki. Nie przeszkodziło to jednak Piersiom zaintonować jej pierwszych taktów na festiwalu w Jarocinie tego samego roku. Tłum słuchaczy natychmiast podjął śpiew…


W późniejszych wywiadach Kukiz deklarował, iż nie spodziewał się tak wielkiej popularności swojej piosenki. Taka opinia wydaje się mocno naiwna, zwłaszcza w kontekście wspomnianej antykościelnej atmosfery lat 90.  Tego typu wykwity twórczości podszyte nienawiścią do „pasibrzuchów w sutannach” mogły liczyć na życzliwe przyjęcie u młodych ludzi bombardowanych antyklerykalną propagandą oraz u zainteresowanego w podsycaniu jej medialno-politycznego światka. Szkody, jakie ta głupawa piosenka wyrządziła trudno oszacować, zwłaszcza że podkładem melodycznym dla opowiastki o „księdzu proboszczu” stała się dziecięca pieśń eucharystyczna „Pan Jezus już się zbliża”. Pytanie, ilu spośród ówczesnych fanów Kukiza do dziś jej melodię utożsamia z szyderczym tekstem? Tego typu skojarzenia także obciążają sumienie Pawła Kukiza.


Przyglądając się politycznej karierze muzyka rockowego należy wyrazić nadzieję, iż nie zamierza on wprowadzać do debaty publicznej knajackiego i rynsztokowego języka pojawiającego się w piosence, której tytuł można odebrać jako parodię wołania Jana Pawła II o „rodzinę Bogiem silną”. Nagromadzenie wulgaryzmów i agresji w tej piosence znów każe zapytać o odpowiedzialność twórcy za sympatyków zespołu podśpiewujących wspomniany „utfur”.


Nie ma wątpliwości, że muzyczne wpadki kładą się cieniem na postać Pawła Kukiza. Dobrze chociaż, że zdając sobie sprawę z ich szkodliwości sprawia wrażenie nimi zawstydzonego.


Optymistyczne jest to, iż w bogatej twórczości Pawła Kukiza odnajdziemy także piosenki faktycznie idące pod prąd choćby lansowanej przez „Gazetę Wyborczą” pedagogice wstydu, nakazującej odczuwać zakłopotanie, czy wręcz przerażenie płynące z faktu bycia Polakiem. Z uznaniem można także wypowiedzieć się o antykomunistycznej wymowie wielu kompozycji byłego lidera zespołu Piersi. Słuchany przez setki tysięcy młodych ludzi muzyk, wkraczając na arenę polityczną, bez wątpienia musi popracować nad umiejętnością wzięcia pełnej odpowiedzialności za swoje słowa. Spoglądając na rosnące słupki poparcia dla Kukiza-polityka szkody wyrządzone ewentualnym brakiem roztropności lub innymi gorszącym powodami mogą okazać się olbrzymie.


Łukasz Karpiel

za:www.pch24.pl/antyklerykalna-faza-pawla-kukiza,36346,i.html#ixzz3dL6mP1RN


***

Cała prawda o JOW-ach!



Politolodzy z krajów, gdzie funkcjonują JOW-y ostrzegają: wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych nie powinno być traktowane jako rozwiązanie wszystkich problemów polskiej demokracji! Podkreślają m.in. niską reprezentatywność wyników wyborów w skali kraju.
Brytyjski system jednomandatowych okręgów wyborczych "first past the post" (FPTP) - w wolnym tłumaczeniu "pierwszy za linią mety" - jest używany w wyborach do Izby Gmin, czyli odpowiednika polskiego Sejmu. Zgodnie z nim, Wielka Brytania została podzielona na 650 okręgów wyborczych, w których każda partia wystawia po jednym kandydacie. Wygrywa ten, który zdobędzie najwięcej głosów - nawet jeśli nie uzyska większości i nie przekroczy 50 proc. głosów.

System "first past the post" wzbudza jednak wiele kontrowersji w samej Wielkiej Brytanii. Jak podkreślają rozmówcy, wyniki wyborów zorganizowanych zgodnie z tą ordynacją wyborczą często odbiegają od poziomów poparcia dla partii politycznych na poziomie krajowym, przekładając reprezentatywność w okręgach ponad odzwierciedlenie woli całego elektoratu.

Zajmujący się polską polityką dr Ben Stanley z Uniwersytetu w Sussex ma jednoznaczne zastrzeżenia wobec propozycji wprowadzenia w Polsce jednomandatowych okręgów wyborczych. - Nie ma rozstrzygających dowodów, że taka ordynacja zwiększa odpowiedzialność polityków wobec wyborców. Wręcz przeciwnie: należałoby się spodziewać, że parlamentarzyści z tzw. "bezpiecznych" okręgów w ogóle nie muszą się martwić wynikiem, jeśli tylko oni i ich partia nie będą naprawdę fatalni - powiedział.

Zgadza się z nim Anthony Zacharzewski z organizacji pozarządowej Democratic Society, która pracuje nad znalezieniem nowego modelu, który pozwoliłaby na lepsze odzwierciedlenie poglądów wyborców. - Próbujemy organizować życie polityczne kraju z sześcioma partiami używając systemu, który działa tylko wtedy, jeśli mamy dwie partie. W efekcie uzyskujemy absolutnie dziwne wyniki - podkreślił.

- Szkocka Partia Narodowa otrzymała w majowych wyborach niewiele ponad 50 proc. głosów na terenie Szkocji, a zdobyła 56 z 59 mandatów. Podejrzewam, że jeśli jakiś Szkot nie jest jej sympatykiem, to musi być sfrustrowany takim rozwojem sytuacji. Podobnie muszą czuć się wyborcy Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), która zdobyła aż 13 proc. głosów w skali kraju i zaledwie jeden mandat w parlamencie - powiedział Zacharzewski. W bardzo wielu okręgach wyborczych kandydaci UKIP byli na drugim miejscu, tuż za zwycięzcami, co jednak nie dało im prawa do większej liczby mandatów. Lider partii Nigel Farage powiedział po tegorocznych majowych wyborach, że "zamierza za wszelką cenę doprowadzić do zmiany systemu".

Zacharzewski dodaje jednak, że w pewnym sensie rozumie nadzieje Pawła Kukiza. - Posłowie wybrani w ten sposób są w naturalny sposób mocno połączeni z lokalną społecznością, co sprawia, że łatwiej ich pociągnąć do odpowiedzialności. Mniej ryzykują też bardziej niezależni deputowani, którzy nie muszą się obawiać krytykowania partyjnych hierarchii, które mogłyby się mścić poprzez umieszczenie na gorszym miejscu na liście wyborczej - powiedział.

Nie zgadza się z nim dr Stanley, który zaznaczył, że "użycie JOW do rozwiązania problemu nadmiernej służalczości posłów wobec kierownictwa partii może doprowadzić do tego, że problem zostanie przeniesiony na poziom lokalny".

Również Chris Terry z Electoral Reform Society powiedział, że istnieje dużo wątpliwości dotyczących jednomandatowych okręgów wyborczych. - Rzeczywistość tego systemu jest taka, że wielu wyborców nigdy nie będzie miało swojego reprezentanta, jeśli mają pecha i popierają inną partię niż ta, która w danym miejscu cieszy się największym poparciem - wyjaśnił. Jak zaznaczył, istnieją przykłady okręgów, w którym ta sama partia wygrywa od ponad 160 lat - np. North Shropshire i East Worthing oraz Shoreham.

- Takich "bezpiecznych" okręgów jest ponad 360 - a więc w blisko połowie wszystkich okręgów zwycięzca potrafi się nie zmienić przez wiele lat. A przecież kontakt z wyborcą jest znacznie silniejszy tam, gdzie dochodzi do otwartej konkurencji. Policzyliśmy: na jeden głos w niepewnym południowym Luton wydano ponad 3 funty, podczas gdy w bezpiecznym okręgu Bootle zaledwie 15 pensów, dwadzieścia razy mniej! - podkreślił Terry.

Badacz z Electoral Reform Society przywołał również kilka przykładów, w których dzięki JOW wybory wygrywała partia, która pod względem liczby głosów w skali kraju była zaledwie druga. - O ile w Wielkiej Brytanii zdarzyło się to zaledwie dwukrotnie - w 1951 i 1974 roku - ale w Nowej Zelandii doprowadziło to do niejasnej sytuacji, w której Nowozelandzka Partia Narodowa dwukrotnie zdobyła największą liczbę mandatów i rządziła krajem przez ponad sześć lat mimo porażki z Partią Pracy pod kątem liczby bezwzględnej głosów - powiedział.

Ostatnia próba reformy wyborczego w Wielkiej Brytanii miała miejsce w 2011 roku, kiedy zdecydowana większość Brytyjczyków odrzuciła zastąpienie systemu FPTS rozwiązaniem "Alternative Vote", w którym wyborcy stawialiby cyfry obok swoich kandydatów porządkując ich według preferencji: wskazując kandydatów pierwszego wyboru, drugiego wyboru i kolejnych. Przeciwko takiemu rozwiązaniu zagłosowało aż 68 proc. wyborców przy jednoczesnej niskiej, zaledwie 42-procentowej frekwencji.

Przeprowadzone przed tegorocznymi majowymi wyborami w Wielkiej Brytanii badanie opinii publicznej wskazało, że 60 proc. Brytyjczyków oczekiwałoby zmiany systemu wyborczego w kolejnych latach. - Obecny system jest nie do utrzymania w dłuższej perspektywie, szczególnie przy narastającym zniechęceniu polityką wśród wyborców - potwierdził Terry.

Obecnie rządząca Wielką Brytanią Partia Konserwatywna ma w Izbie Gmin samodzielną większość 330 posłów w 650-osobowej izbie. W wyborach otrzymała 37 proc. poparcia.

Również w USA większość wyborów odbywa się w jednomandatowych okręgach wyborczych, poprzedzanych, jak w przypadku elekcji do Kongresu, prawyborami. Eksperci przyznają, że sprzyja to ogromnej polaryzacji amerykańskiej sceny politycznej i umocnieniu radykalnych kandydatów.

Zarówno na poziomie federalnym, jak i stanowym, w większości wyborów w USA obowiązuje jednomandatowa ordynacja większościowa, czyli każdemu okręgowi wyborczemu przypada jeden mandat i wygrywa kandydat z największą liczbą głosów. Tylko w czterech z 50 stanów (Arizona, New Jersey, Południowa Dakota i Washington) stosuje się wielomandatowe okręgi wyborcze przy wyborze stanowych parlamentarzystów.

Jeśli chodzi o Kongres USA, to zgodnie z ustawą z 1967 roku, wszyscy kongresmeni Izby Reprezentantów muszą być wybierani z geograficznie wydzielonych okręgów i muszą to być okręgi jednomandatowe. Liczba okręgów, na które podzielone są poszczególne stany, uzależniona jest od liczby uprawnionych do głosowania. W Senacie, niezależnie od liczy mieszańców każdy stan reprezentowany jest przez dwóch senatorów wybranych w okręgu wyborczym, którym jest cały stan.

Scena polityczna w USA stanowi potwierdzenie opinii tych politologów, którzy utrzymują, że systemy jednomandatowych okręgów wyborczych z ordynacją większościową w naturalny sposób sprzyjają układowi dwupartyjnemu. W USA liczą się praktycznie tylko dwie partie: Demokratyczna i Republikańska. To z nich pochodzą obecnie wszyscy za wyjątkiem dwóch członków liczącego 535 osób Kongresu USA, a także 99 proc. stanowych parlamentarzystów w kraju, 49 z 50 gubernatorów oraz każdy prezydent USA od ponad półtora wieku - argumentował politolog z uniwersytetu Maryland, prof. Thomas Schaller w analizie poświęconej temu tematowi.

W ostatnich latach największym problemem sceny politycznej USA nie jest sama dwubiegunowość, ale fakt, że polaryzująca, zwłaszcza w Izbie Reprezentantów, osiągnęła wyjątkowy poziom, uniemożliwiając obu partiom zawieranie kompromisów w wielu podstawowych dla państwa sprawach, jak np. budżet. Jak potwierdzają kongresowe statystyki, parlamentarzyści przyjmują coraz mniej aktów legislacyjnych, a poważne reformy (systemu imigracji, podatków czy programów socjalnych) od lat są odkładane z powodu braku porozumienia.

Nie ma wątpliwości, że do tego impasu przyczyniła się radykalizacja deputowanych w ramach partii, czego najlepszym przykładem są ultrakonserwatyści związani z ruchem Partii Herbacianej (Tea Party), której sprzyja amerykański system wyborczy, a zwłaszcza prawybory, które są częścią procedury wyborczej w USA i ogromne pieniądze zaangażowane w politykę.

- System jednomandatowy w USA kładzie bardzo duży nacisk na indywidualnych, przedsiębiorczych kandydatów. A ponieważ tylko jedna osoba jest wybrana z okręgu i zwycięzca bierze wszystko, to wzmacnia to radykalnych kandydatów - powiedział ekspert z Brookings Institution Jonathan Rauch, autor książki "Political realism".

Zwolennicy wprowadzenia w USA wielomandatowych okręgów argumentują, że uczyni to amerykańską politykę mniej radykalną, gdyż łatwiej byłoby wprowadzić do Kongresu umiarkowanych polityków, którzy są chętni do zawiązywania koalicji i szukania kompromisów. Ale zdaniem Raucha trudno przesądzić, czy tak, by się stało. Jego zdaniem od samej ordynacji wyborczej ważniejsze jest bowiem to, czyje nazwisko trafia na kartę do głosowania.

Tymczasem w USA praktycznie każdy, kto chce i ma pieniądze na kampanię, może wystartować. Nie potrzebuje zgody establishmentu partii, nawet jeśli oznacza to, że w prawyborach zmierzy się ze wspieranym przez ten establishment politykiem, od lat reprezentującym partię w danym okręgu. - Musisz tylko zdecydować, z której partii chcesz startować. Jeśli powiesz, że jesteś republikaninem lub demokratą, to parta nie może ci zabronić wystartować i możesz znaleźć się na karcie do głosowania - powiedział Rauch. - W większości innych zaawansowanych demokracjach to byłoby nie do pomyślenia, by outsiderzy stanęli przeciwko tym, którzy już są w parlamencie.

Tak do Kongresu USA trafiło wielu radykalnych przedstawicieli Partii Herbacianej. Jeśli bowiem startowali w tzw. czerwonych okręgach republikańskich, czyli takich, gdzie większość mieszkańców stanowią konserwatyści, to mogli pokonać nawet bardzo wykwalifikowanych kandydatów Partii Demokratycznej.

W większości europejskich krajów, także tych, gdzie obowiązują jednomandatowe okręgi, to partie wybierają kandydatów, a następnie mają nad nimi pewną kontrolę i mogą np. karać tych, którzy po wyborach okazali się zbyt ekstremalni. - W USA takich narzędzi nie mamy. Jeśli Republikanie w Izbie nie współpracują z Johnem Boehnerem (przewodniczącym i liderem większości republikańskiej), to on nie może nic przeciwko nim zrobić. Mogą ponownie ubiegać się o reelekcję i wygrać w kolejnych wyborach - powiedział Rauch.

Dodatkowo pozycję takich "outsiderskich kandydatów" umacnia amerykański system konstytucyjny, który praktycznie nie ogranicza dostępu do zewnętrznego finansowania. Są w jeszcze mniejszym stopniu uzależnieni od establishmentu partii, a bardziej od grup interesu, które finansują ich kampanie wyborcze. - Rezultat jest taki, że jak już są wybrani, to znacznie trudniej narzucić im dyscyplinę partyjną i zmusić do kompromisów, bo bardziej przejmują się tym, czy postępują zgodnie z interesami, tych którzy zapłacili za kampanię niż być dobrymi żołnierzami partyjnymi - wyjaśnił Rauch.

Ekspert zastrzegł, że nie zna polskiej sytuacji, ale nie wykluczył, że jeśli Polska wprowadziłaby jednomandatowe okręgi wyborcze oraz umożliwiła pozabudżetowe finansowanie kandydatom, to może rozpocząć się proces, który - tak jak w USA - doprowadził do osłabienia partii politycznych i wzrostu roli zewnętrznych grup interesu i indywidualnych kandydatów.

- Może dla Polski to byłaby pozytywna zmiana? Ale w USA też początkowo myśleliśmy, że różne zmiany uczynią politykę bardziej reprezentacyjną, a to nie zadziałało w ten sposób. Z czasem partie stały się coraz słabsze, a grupy interesu coraz silniejsze i wpływowe i coraz trudniej jest organizować politykę i realizować różne zadania - powiedział. - Może w Polsce partie rzeczywiście są za silne. Ale trzeba być ostrożnym. Jeśli zabierzesz władzę partiom, to możesz kończyć się dużym chaosem. Tak jak w USA.

za:www.stefczyk.info/wiadomosci/raporty-stefczyk-info/cala-prawda-o-jow-ach,14441296661#ixzz3hPRlHZFA


Copyright © 2017. All Rights Reserved.