Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać - Na szlaku do Santiago de Compostela

                                                          ŻEGNAJ PAMPELUNO (CZĘŚĆ III)

Mariola zrobiła zakupy w supermarkecie, na jaki natrafiliśmy przy jednej z centralnych ulic Pampeluny. Do skonsumowania wiktuałów znalazłem ustronne miejsce w parku przy uniwersytecie,  w cieniu murów potężnej twierdzy, jaka miała skutecznie bronić miasto i prowincję Nawarrę.

- Czy to tej twierdzy bronił Ignacy Loyola?
- Tej i nie tej. Tamta, pierwotna, zginęła pod warstwami nowej, tej, którą Filip II zlecił budować pod koniec XVI wieku, a więc kilkadziesiąt lat po śmierci Loyoli. Zresztą nigdy jej nie ukończył za swego życia, toteż jej budowa przeciągnęła się na następne stulecie.

Rozejrzałem się po ogromnym obiekcie, który przez trzysta lat skutecznie ochraniał Nawarrę przed apetytami Francuzów. Kapitan Inigo Lopez de Loyola miał mniej szczęścia, bo za jego czasów twierdza nie była ani tak rozległa, ani tak potężna. Ale i artyleria nie miała takiej siły rażenia jak za czasów Filipa II. Podczas jednego z oblężeń wyrzucona z francuskiego działa bomba rozerwała się w pobliżu stojącego na murach Iniga, poważnie raniąc go w nogę. Pozbawiona dowódcy załoga bez dalszego oporu wydała twierdzę i miasto Francuzom. Dla ambitnego kapitana, próżno wzdychającego do damy serca - a była nią najmłodsza siostra Karola V, Katarzyna, przyszła królowa portugalska - świat się zawalił w jednej chwili. Takie kalectwo! Pomimo to miał  szczęście, że chorej nogi nie odjęto, do czego przymierzali się już chirurdzy. Co dalej począć? - musiał stawiać sobie to pytanie, gdy tak leżał przykuty do łoża w rodowym zamku Loyolów.

- Nie od rzeczy mówi się, że żołnierz strzela, a Pan Bóg kule nosi.
- Coś w tym jest. Ustrzelił Pan Bóg Iniga owego majowego dnia 1521 roku. Najwyższy czas, bo przecież nie był on już młodzieńcem, liczył sobie trzydzieści lat i coś trzeba było w końcu zrobić z tym swoim wojowniczym życiem, jakie prowadził. Po drugiej stronie oceanu jego rówieśnik, Cortés, w tym samym roku  zdobył Tenochtitlan, stolicę Azteków.

- I czym po tym wypadku mógł się zająć? Przecież z roztrzaskaną nogą nie mógł nawet marzyć o dalszej karierze wojskowej.
- Trudno powiedzieć o czym tak naprawdę myślał Inigo. Zapewne cierpiał, ale  nie z powodu bólu, bo na dolegliwości był wyjątkowo odporny, o czym świadczy wytrzymałość podczas operacji  odpiłowywania żywcem wystającej na zewnątrz kości po źle złożonej nodze. Cierpiał z powodu rozterki. Ważnym momentem  w okresie rekonwalescencji była lektura podsuniętych mu książek pobożnych, po które sięgnął po raz pierwszy w życiu z braku rycerskich romansów, w czym z taką pasją rozczytywał się od młodości.  I to był przełom w jego życiu, to pobożne czytanie. Wspomina o tym w swej autobiografii: "Święty Dominik zrobił to a to, więc i ja muszę tego dokonać – zwykł powtarzać -  święty Franciszek zrobił to a to, a zatem i ja muszę to zrobić".

-  Twardy facet. Ale i marzyciel – podsumowała Mariola.
- Gdyby został żołnierzem, któż dzisiaj słyszałby o jakimś dzielnym kapitanie spod Pampeluny? Może jacyś badacze monografii miasta? Może jeszcze historycy wojen hiszpańsko-francuskich? Przez ten wypadek Inigo wcielił się w wielką postać Ignacego Loyoli, w postać założyciela Towarzystwa Jezusowego, w jedną z najwybitniejszych osobistości doby kontrreformacji.

CIZUR MENOR

Za Pampeluną szlak wchodzi w pola słoneczników falujących wzgórzami aż po horyzont. W lipcu ich głowy otoczone wiankiem złotych płatków są jakby pogrążone w smutku, bezradnie opuszczone ku ziemi pod ciężarem ziarna.
 
Od jakiegoś czasu towarzyszył mi w oddali widok czerwonej flagi  z białym krzyżem maltańskim o ramionach rozdwojonych w jaskółczy ogon. Osadzona na szczycie kwadratowej wieży dumnie powiewa nad rżyskiem po skoszonej pszenicy. To Cizur Menor! Chroniony warowną wieżą kamienny kościółek stał otworem. Nad skromnym portalem w kształcie podkowy, oprawnym w potrójną archiwoltę, widnieje crismon, odkuty w kamieniu element dekoracyjny, składający się z greckich liter chi-rho. Symbolizuje Chrystusa. Wszedłem do środka. Cisza i skupienie. Nie spotkałem tam nikogo. Przy ołtarzu zawieszono na ścianach liczne chorągwie, jedne  kościelne, inne swymi barwami nawiązujące do zwycięskich bitew stoczonych przez chrześcijan w przeszłości.

Przepadam za takimi jak to miejscami, gdzie się można wyciszyć. Gdzie z tych kamieni da się jeszcze wydobyć szept minionych stuleci. Trzeba jednak się wsłuchać w tę niemą mowę przeszłości. Ale co w tych stronach robili kawalerowie maltańscy, pierwotnie zwani szpitalnikami lub joannitami?

- Pamiętasz boisko do koszykówki za kościołem luterańskim w Jerozolimie? – zwróciłem się do Marioli.
- Nie za bardzo.
- Tam, gdzie na Muristanie kupowaliśmy torebkę z koziej skóry, która w domu okazała się umiejętnie podrobioną dermą?

To tam właśnie, na Muristanie, o krok od Bazyliki Zmartwychwstania, grupa pobożnych mężczyzn, wrażliwych na biedę bliźnich, skrzyknęła się, by zawiązać bractwo dla opieki nad chorymi i ubogimi pielgrzymami. Działo się to kilkanaście lat po wejściu do Świętego Miasta krzyżowców z pierwszej krucjaty. Ponieważ potrzeby były ogromne, zaś napływających do Ziemi Świętej pielgrzymów atakowali, rabowali, a nawet zabijali muzułmańscy rozbójnicy, bractwo przekształciło się w 1113 roku w zakon rycerski. Nazywali się Braćmi Szpitalnymi św. Jana Jerozolimskiego. Prowadzili przytułek, hospicjum i szpital, wyprawiali się do portów dla eskorty pielgrzymów, rozpędzali grasujących w okolicy rabusiów muzułmańskich. Patronem tych zbożnych poczynań  był żyjący w VII wieku  patriarcha Aleksandrii, Jan Jałmużnik.

Zachodnim rycerzom jakoś ten święty mąż nie odpowiadał, może był zbyt egzotyczny, a może nie zbyt potężny, dlatego  wymienili go niebawem na św. Jana Ewangelistę. I pod okiem tego apostoła rozpoczęli swą działalność, z upływem czasu także zbrojną, kiedy realia życia, stan ciągłego zagrożenia ze strony muzułmanów i niekończące się wojny wymusiły rozszerzenie zadań zakonu z obowiązku służenia chorym do walki mieczem w ich obronie. Ludzie nazywali tych mężów joannitami.

Po upadku Akki w 1291 roku, ostatniej twierdzy krzyżowców w Palestynie, ewakuowali się na Cypr pod bezpieczne skrzydła zadomowionych już tam Lusignanów, gdzie gromadzili się wszyscy wygnańcy z Ziemi Świętej, szukając dla siebie nowych miejsc pobytu i sposobu na życie. Dotyczyło to i joannitów. W krótkim czasie zakonnicy zorientowali się, że na wyspie zajętej przez królów  francuskiego pochodzenia, skrzydeł już nie rozwiną, więc podstępnie zajęli Rodos w roku 1309, kiedy cesarz bizantyński odmówił im przekazania wyspy na zasadach pokojowych. Papież Klemens V oddał joannitom Rodos w wieczyste władanie. Ci, nazywani odtąd kawalerami rodyjskimi, utrzymali się na wyspie przez dwieście lat, do roku 1522. Przez ten czas stanowili zbrojny bufor blokujący poczynania Turków we wschodnim basenie Morza Śródziemnego. Kiedy nie potrafili już dłużej opierać się potędze Osmanów, ewakuowali się na Maltę darowaną im przez Karola V, króla Hiszpanii i cesarza niemieckiego w jednej osobie. Zwani odtąd kawalerami maltańskimi dokonywali cudów waleczności w wypieraniu Turków z wód wokół południowej Italii i Sycylii. W 1565 roku przetrzymali pięciomiesięczne oblężenie Malty i uratowali wyspę dla chrześcijaństwa. Sześć lat później, w 1571 roku, ich okręty w sposób decydujący przyczyniły się do zadania Turkom druzgocącej klęski w bitwie morskiej pod Lepanto.

- Chodzi o tę bitwę, której malowidła odmalowane na ścianach Pałacu Dożów oglądaliśmy w Wenecji?
- Tak, to ta bitwa. Serenissima również sobie przypisywała zwycięstwo, co jest prawdą, bo przecież jej okręty stanowiły trzon floty Ligi Świętej. Zresztą bitwę malowano jeszcze wiele razy, w różnych miejscach, także w pałacach watykańskich, nawet w Ziemi Świętej, w kościele Nawiedzenia w Ain Karem pod Jerozolimą. Bitwa była tak ważna, wręcz decydująca dla losów chrześcijaństwa i nie tylko w Italii, kiedy sułtan turecki odgrażał się, że z Bazyliki św. Piotra uczyni stajnię dla swoich koni.

- Czyli było to starcie dwóch cywilizacji, chrześcijaństwa i islamu.
- Jak najbardziej! Pius V, jedyny XVI-wieczny papież kanonizowany, na pamiątkę tego zwycięstwa ogłosił dzień 7 października, dzień zwycięskiej bitwy, dniem Matki Bożej Różańcowej, a jego następca uhonorował październik miesiącem różańca.

- Czy rzeczywiście podczas bitwy nastąpił cud?
- Wszyscy naoczni świadkowie bitwy byli przekonani w nadprzyrodzoną interwencję za przyczyną Matki Bożej. Na morzu tego dnia panowała całkowita cisza, nie powstał najmniejszy podmuch wiatru, na niebie nie pojawiła się najmniejsza chmurka. Obie floty czekały na zbawczy wiatr, by wreszcie ruszyć swe potężne okręty do przodu i uderzyć na przeciwnika. Daremnie. Kiedy tylko zniecierpliwieni Turcy wciągnęli na maszty wszystkie żagle, by pchnąć swą flotę na szyki chrześcijan i wydać im bitwę, wtedy nagle, w jednym momencie, na błękitnym dotąd niebie zerwał się tak potężny wiatr, że tureccy majtkowie nie zdążyli wspiąć się na maszty i zwinąć na czas żagle. Pod wpływem uderzenia nagłej wichury, będące w pełnym ożaglowaniu okręty tureckie wywracały się jeden po drugim. Nastąpiła chaotyczna walka. Na wszystkich obrazach ten wątek gwałtownej burzy jest wyraźnie podkreślony.

- Ale czy ta nagła burza to nie przypadek? Czy zaraz musiało to być zdarzenie cudowne?
- Tak to widzieli uczestnicy bitwy. Tym bardziej że bitwę poprzedziła krucjata różańcowa w intencji ocalenia Europy przed turecką nawałą. Jak wiesz, Europa była wtedy podzielona w związku z protestantyzmem i przez długi czas nie można było zmontować koalicji antytureckiej. Różni władcy wykręcali się jak mogli od powinności zbrojnego wystąpienia w obronie chrześcijaństwa. Bezradny papież, a pochodził z zakonu dominikańskiego, odwołał się do charyzmatu swojego zakonu i nakazał zakonnikom ruszyć w Europę i nakłaniać ludzi do odmawiania różańca. Siły Ligii Świętej, która z ogromnymi trudnościami w końcu się zawiązała, były znacznie mniejsze aniżeli siły Turcji, która do inwazji na Italię przygotowywała się od wielu lat. W historii znamy wiele bitew, które po ludzku sądząc powinny zakończyć się druzgocącą klęską chrześcijan, a okazały się zwycięstwem przypisywanemu  interwencji Matki Bożej.

- Chociażby Cud nad Wisłą. W wojnie 1920 roku też nastąpiło starcie dwóch cywilizacji, chrześcijańskiej i bolszewickiej barbarii. Przecież u nas, w Łodzi, na tę pamiątkę wystawiono kościół Matki Bożej Zwycięskiej.
- A no widzisz! Takich bitew było w historii więcej, by przytoczyć chociażby bitwę pod Białą Górą w 1620 roku, kiedy przeważające wojska protestanckie poniosły straszliwą klęskę w starciu z cesarską armią katolicką. Pamiętasz, Mariolo, ten piękny kościół Santa Maria della Vittoria w Rzymie w pobliżu Termini?

- Ten ze św. Teresą Berniniego?
- On też został wzniesiony w akcie wdzięczności Matce Bożej, bo Jej interwencji przypisano to zwycięstwo. Ale wracając do Lepanto, ma ono również hiszpański wątek. Nie chodzi o to, że Hiszpania dołożyła się militarnie i finansowo do wojny, ani nawet o to, że na czele z takim trudem zmontowanej armady stanął Juan de Austria, przyrodni brat Filipa II, syn Karola V. Chodzi o to że i on przypisał to zwycięstwo Bożej interwencji, dlatego chorągiew ze swojego flagowego okrętu podarował katedrze w Santiago de Compostela, zapewne z wdzięczności także św. Jakubowi, bo zawsze Hiszpanie walczyli pod sztandarem tego apostoła ilekroć występowali w bitwie z niewiernymi. Na banderze wyhaftowana jest scena Ukrzyżowania z Maryją i Janem pod krzyżem.

- Czy zobaczymy tę chorągiew?
- Myślę, że tak. Na co dzień przechowuje się ją w Muzeum Diecezjalnym. Na triduum św. Jakuba zawieszana bywa w centralnej nawie katedry. Raz w roku.

Z literatury dowiaduję się, że sprowadzeni do Hiszpanii joannici osiedlili się po raz pierwszy właśnie w Cizur Menor, już w roku 1135. Zgodnie ze swym charyzmatem mieli ochraniać pielgrzymów wędrujących do grobu św. Jakuba. Wynika z tego, że pątnictwo do Santiago w XII wieku było już na tyle powszechne, że tworzyły się bandy rabusiów, którzy łupili wędrowców, a bardziej zamożnych porywali dla wymuszenia okupu.
Wędrując po hiszpańskiej ziemi, bardziej łaskawym okiem patrzę obecnie na decyzję naszego Konrada Mazowieckiego, który dla obrony swych ziem przed napadami pogańskich Prusów, Jadźwingów i Litwinów, sprowadził w 1226 roku zakonników, pierwotnie też pobożnych, a nawet maryjnych, którzy  - dla odróżniania się od innych zakonów rycerskich – zarzucali na zbroję białe płaszcze z czarnym krzyżem.

Jacy to jesteśmy dziś mądrzy, roztropni i przewidujący, gdy patrzymy na  decyzje naszych przodków sprzed stuleci, których to decyzje spowodowały tragiczne dla państwa następstwa. I zapewniamy: ich błędów nie popełnimy!  Czyżby? A brakuje naszym politykom  rozsądku i rozeznania politycznego, a także patrzenia w przyszłość w perspektywie nie kadencji wyborczej, ale choćby jednego pokolenia.

Zaintrygowała mnie postać owego Jana Jałmużnika, któremu pierwotnie oddali się w opiekę bracia szpitalni w Jerozolimie. Co on robi u nas, w Polsce? Nie tak dawno oglądałem w Krakowie, na wystawie przy ulicy Kanoniczej, poświęcony mu cykl malowideł, wykonanych w XV wieku na desce. Jakim sposobem kult tego świątobliwego męża z Bliskiego Wschodu, z Aleksandrii, dotarł i do Polski?

Dla zaznaczenia mojej tu obecności i uzyskania pieczątki w credencialu wszedłem po kamiennych schodach na piętro do znajdującego się tam schroniska dla pielgrzymów. Nie zastałem tam nikogo. Pielgrzymi dawno już wyszli na szlak. Pieczątka było jednak wyłożona. Ostemplowawszy się, czas było ruszać w drogę!
Pola słoneczników ustąpiły miejsca pszenicznym. Potężne walce sprasowanej słomy dowodnie świadczą, że to już po żniwach i po młócce, trzy tygodnie wcześniej aniżeli w Polsce. Są nawet fotogeniczne. Niemniej o ileż więcej urody dostarczały snopki ustawiane w mendle, widok, który bezpowrotnie zginął z naszych pól. Widać w nich było pot i trud żniwiarzy, ale i radość, że wspólnym wysiłkiem, całymi rodzinami, niekiedy z pomocą sąsiadów, zbierali z pól swój codzienny chleb. Świat poszedł tak daleko w swym rozwoju, iż co raz głębiej się  odczłowiecza, w tym wypadku wprowadzając na pola bezduszne maszyny.

Przez moment w mej świadomości zamajaczył obraz złocistych łanów z obrazu Pietera Bruegla Starszego. Ileż piękności w tym obrazie! Nie chodzi tylko o przyjazny człowiekowi krajobraz. Chodzi o coś więcej, o wspólnotę rodziny i sąsiadów. Pora południowego odpoczynku. Wieśniaczki drewnianymi łyżkami raczą się przygotowaną w domu strawą. Młodzieniec z kosza dobywa bochen chleba i kroi go na grube kromki. Jeden ze żniwiarzy popadł w drzemkę pod drzewem. Świat, którego już nie uświadczymy. Odszedł. Wspólnotę rozbiły w naszych czasach elektroniczne gadżety z telefonią komórkową w pierwszym rzędzie. Biedni elektroniczni anachoreci, wyobcowani z koleżeństwa, rodziny, wspólnoty. Head down people!

Copyright © 2017. All Rights Reserved.