Publikacje członków OŁ KSD
Jan Gać - Na szlaku do Santiago de Compostela. ESTELLA. Część VI
W południe Mariola zadzwoniła, że jest już w Estella, a więc spacerkiem pokonała dystans z Puenta la Reina do tego niezwykłego miasta. Umówiłem się przy kościele Santo Sepulcro. To pierwszy kościół, jaki spotykają pielgrzymi przy wejściu do miasta. Zwrócony fasadą ku rzece Ega, nie pozwoli oderwać oczu od swej kamiennej fasady. Prawdy wiary odkute w kamieniu! Z naciskiem położonym na sceny pasyjne. Dostojny, harmonijny portal, ujęty w dwanaście kolumienek po każdej stronie drewnianych drzwi, i w tyleż archiwolt, na podobieństwo rozchylonej muszli małża z bezcenną perłą w środku, tak i ten skrywa w swych ramionach tympanon pokryty rzeźbami.
Pod rozpiętym na krzyżu Chrystusem dwie intrygujące postaci, sądząc po strojach - nie rzymscy żołnierze, lecz żydowscy arcykapłani. Maryja i Jan, których ważność została podkreślona wyróżniającą się wielkością figur, stoją nieco dalej, jakby na uboczu. Zupełnie mali, a więc nieważni są dwaj łotrzy, którzy nawet nie wiszą, lecz stoją na ziemi przywiązani do swych krzyży. W dolnej części tympanonu niewiasty z olejkami zbliżają się do grobu w pierwszy dzień po szabacie. Grobem nie jest grota, lecz sarkofag, na którego wieku przycupnął anioł, a żołnierze w XIV-wiecznych zbrojach, osłaniani tarczami, znieruchomieli ze strachu na widok trzęsienia ziemi i popadli w twardy sen.
Wreszcie Zmartwychwstały schodzi do otchłani, a tą jest paszcza przerażającego potwora, ukazana w konwencji znanej ze scen przedstawiających piekło. Tym razem zaopatrzony w skrzydło nietoperza szatan o psiej głowie jest bezradny, kiedy potwór wypluwa ze swych wnętrzności dusze zmarłych. Wysoko, pod okapem, apostołowie ponad naturalnej wielkości zajmują miejsca w głębokich niszach, dla zachowania symetrii rozmieszczeni po sześciu z każdej strony fasady. Święty Jakub w konwencji pielgrzyma występuje dwukrotnie.
Ufundowany w XII wieku przez kupców frankońskich kościół ozdabiano rzeźbami w kolejnych stuleciach, krok po kroku, ostatnią partię wykuwając w 1328 roku.
Ale ta rzeźba gotycka, jakkolwiek wykonana w poczuciu największego artyzmu, jest tylko wstępem do tego, co można zobaczyć u św. Michała Archanioła, w kościele położonym na lekkim wzgórku na drugim brzegu rzeki Ega. Pobiegłem tam natychmiast. Żeby pojąć, z czym mamy tu do czynienia, należy wygospodarować sobie nieco więcej czasu. Znieruchomiały, stałem tak dobrą chwilę, by móc się wpatrzyć w mrowie postaci, uporządkowanych w zamkniętą wizję, w swego rodzaju katechizm prawd wiary odkuty w kamieniu. A wszystko to na zewnętrznych ścianach północnego portyku.
Założyłem długi obiektyw i po kolei fotografowałem wszystkie te postaci, szczególnie ich twarze, tak realistyczne, tak pełne życia, o niezwykłym ładunku indywidualizmu. Aż trudno uwierzyć, by cała ta wizja mogła wyjść spod młotka jednego człowieka, mistrza nad mistrzami, który ukończył dzieło około 1170 roku. Tak przynajmniej sądzą historycy sztuki. Nie dopatrzyli się w rzeźbach innych pomocników, odkuwała je jedna para dłoni, wyłonił się jeden warsztat, zamysł jednego człowieka. Kim był ten anonimowy twórca?
Jaki teolog stał za plecami wybitnego artysty, by mu przedstawić do wykonania w kamieniu wielką wizję wiary Kościoła? Nie dowiemy się tego nigdy. Tajemnica wybitności!
Co my tu widzimy! Stosunkowo niewielki portal obwiedziony został sześcioma kolumienkami z każdej strony i tyloma archiwoltami, wszystko w taki sposób, w jaki oglądaliśmy to już w tylu wcześniejszych kościołach na Camino. Tympanon nad portalem wypełnia w całości wyobrażenie Chrystusa w mandorli jako Pantokratora w otoczeniu symboli czterech ewangelistów. I po bokach dwie postaci - Maryja i Jan Ewangelista. Łuk archiwolty najbliższy Majestatu Bożego przejęli aniołowie z kadzielnicami w dłoniach w geście adoracji.
Na drugą archiwoltę wspięli się apokaliptyczni starcy ze swoimi instrumentami muzycznymi. W środkowej rozpoznajemy proroków z rozwiniętymi zwojami. W czwartej artysta pomieścił niektóre z cudów Jezusa. Piąta archiwolta została przypisana świętym, których imiona można zidentyfikować po przydanych im atrybutach. A na zewnętrznej archiwolcie artysta odkuł nasze ludzkie przywary, grzechy i ułomności, te najcięższe karane ogniem piekielnym: złość, niewierność, chciwość, obżarstwo, lubieżność, zawiść.
To nie wszystko. Na ścianach wokół portalu są dwie duże, całopostaciowe sceny. Po prawej stronie trzy niewiasty z naczyniami wonnych olejków w dłoniach zdążają do pustego grobu Jezusa pilnowanego przez dwóch aniołów. Po lewej stronie portalu Michał Archanioł, patron kościoła, depcze stopami starodawnego smoka, a tuż obok waży na szalach ludzkie dusze. Jak widać, nie wszyscy przeszli pozytywnie przez ostateczny test z życia, bo już niektórych zbrojni w trójzęby szatani wtrącają w kłębowisko ognia. Wyżej, ponad scenami, przykuł mistrz do ściany postaci apostołów - dostojne, wspaniałe, o postawie i wyglądzie niemal antycznych oratorów, kroczących pewnie w togach udrapowanych na sposób rzymski. Słusznie ktoś zauważył, że w tej scenie nastąpił jakby nawrót do wielkiej sztuki hellenistycznej. I to w średniowieczu! W XII wieku!
A już najbardziej urzekają sceny narracyjne, niewielkie, bo zostały stłoczone na mocno ograniczonej powierzchni kapiteli. Ponieważ kolumienek jest po sześć po każdej stronie portalu, a na każdym kapitelu zdołał mistrz pomieścić po dwie sceny, mamy ich w sumie aż dwadzieścia cztery. Czyli w tylu kamiennych obrazkach anonimowy mistrz nad mistrzami porwał się na opowieść życia Jezusa.
Zdumiewające! Ale żeby docenić artyzm, należy dobrze się wpatrzyć w szczegóły. Najlepiej to zrobić na podstawie zdjęć, ich zbliżeń, kiedy widać choćby włosy w brodzie św. Józefa. lub zmarszczki na czole św. Piotra. Czy ówcześni ludzie, przecież niepiśmienni, wchodząc do kościoła, wpatrywali się w te kamienne obrazy ze świadomością czegoś naprawdę wielkiego? Czy doznawali estetycznych poruszeń? Z pewnością tak! Nadzwyczajną wartość portyku doceniali też późniejsi architekci, którzy w kolejnych stuleciach wielokrotnie przebudowując kościół, za każdym razem zachowywali kamienne rzeźby w stanie nienaruszonym.
W Estelli spędziłem całe popołudnie, bo miasto jest tego warte i dopomina się swego. Tyle tu dzieł sztuki! Tyle wspaniałości! Tyle kościołów! Tych historycznych i wartościowych pod względem artyzmu można naliczyć cały tuzin. Ubolewałem, że nie mogłem wstąpić do kościoła San Pedro de La Rúa, tego na wysokiej skarpie, bo był spięty rusztowaniem i został zamknięty dla zwiedzających na czas remontu. Wielka szkoda, bo to dzieło nad dziełami, by wspomnieć chociażby klasztorny wirydarz, koronkowy od gotyckich maswerków. A są tu przecież i romańskie rzeźby, też w kapitelach i też narracyjne, o dwadzieścia lat starsze od tych z kościoła Michała Archanioła.
Czyż nie nasuwa się sposobność, aby tu jeszcze powrócić? Ktokolwiek raz wejdzie na Camino, coś go tam nieodparcie ciągnie i popycha. I trudno się oprzeć wołaniu o powrót. Na szlaku spotyka się takich, którzy się tu już zadomowili, wracają po wielekroć.
Z kościołem św. Piotra związana jest intrygująca historia. Otóż w 1270 roku zmarł w pobliskim hospicjum św. Mikołaja tajemniczy pątnik, wędrujący aż z Grecji. Powszechnym zwyczajem pochowano go na cmentarzu przeznaczonym dla zmarłych pielgrzymów. Kiedy zauważono, że z grobu bije jasność, rozkopano mogiłę i ku powszechnemu zdumieniu znaleziono przy zmarłym drzazgę Krzyża Świętego, zamkniętą w maleńkim relikwiarzu. Co więcej, posiadał on również kostkę św. Andrzeja Apostoła, której autentyczność potwierdzała stosowna pieczęć. Po znajdującej się przy nim lasce biskupiej, zmarłego zidentyfikowano jako biskupa Patras. A Patras na Peloponezie to przecież miejsce męczeństwa św. Andrzeja, brata św. Piotra. Historię tę odmalowano w XVI wieku na ścianach kaplicy bocznej, poświęconej św. Andrzejowi. Nabytą w tak zdumiewający sposób relikwię czczono odtąd w tutejszym kościele. Niestety, skradziona w naszych czasach, bezpowrotnie przepadła.
Jak z tego widać, Estella była w średniowieczu znaczącym miastem na Camino. Chętnie zatrzymywał się tu król Nawarry Sancho Mądry, który pod koniec XII wieku zbudował dla siebie pałac, zresztą stojący do dziś. I to w dobrym stanie. Architektonicznie jest dziełem wybitnym, unikatem na skalę Hiszpanii, bo na tak wczesnym etapie romanizmu nie wznoszono tego typu obiektów świeckich.
* * * * *
Z Estelli szlak wiedzie ulicą intensywnie rozbudowującego się przedmieścia, by po kilku kilometrach doprowadzić pielgrzymów do Irache, ogromnego monasteru benedyktyńskiego. Wyjścia z większych miast są mało ciekawe, bo przechodzą przez teren zabudowany, a nie polami. Także i ten klasztor – wbrew pierwotnym zamysłom - znalazł się tym sposobem na przedmieściach. Benedyktyni zakładali klasztory z dala od miast, na pustkowiach, w lasach, w górach, słowem – w cudownej scenerii, bo ta miała kojarzyć się mnichom z pięknem natury jako darem Stwórcy. Sam klasztor miał być swego rodzaju obrazem raju. Lekko pagórkowaty teren został współcześnie zajęty pod winnice. Ale i w minionych stuleciach uprawiano tu winną latorośl, bo rolnictwo, ogrodnictwo i sadownictwo należały do głównych zajęć fizycznych mnichów, którzy – zgodnie z regułą św. Benedykta – musieli sami zapracować na własne utrzymanie.
W oczekiwaniu na otwarcie kościoła spocząłem na ławeczce w zadrzewionym skwerze z widokiem na ciężką, ponurą i mało urozmaiconą elementami dekoracyjnymi fasadę Santa María la Real. Bo rzeczywiście klasztor jest fundacją królewską. Po raz pierwszy występuje w dokumentach pod datą 958 roku, chociaż tradycja przesuwa jego powstanie aż do czasów wizygockich, czyli sprzed inwazji arabskiej, co by znaczyło, że jest jednym z najstarszych klasztorów na Półwyspie Pirenejskim. Architektonicznie jest swego rodzaju zlepieńcem, bo wielokrotnie poddawano go przebudowie, wprowadzając budowlane innowacje zgodnie z duchem czasów. Szczęściem nie usunięto elementów romańskich, a te można podziwiać w samej już bryle XII-wiecznego kościoła, ogromnego, z trzema nawami, których bieg wieńczą apsydy tak kształtnie wygięte „po romańsku”. Romańskie są też niektóre elementy wykute w kamieniu, szczególnie bogate w portalu północnym – Puerta de San Pedro.
Tu wszedłem w krąg pamięci o wielkim opacie z XI wieku, Weremundzie, o tym samym, na którego postać po raz pierwszy natknąłem się w Villatuerta. Rządząc przez czterdzieści lat setkami mnichów, przyczynił się do wprowadzenia reformy we wspólnocie, zaś sam klasztor wydźwignął do ogromnej potęgi ekonomicznej. Odbywało się to przy przemożnym wsparciu władców Nawarry. XI stulecie w Europie Zachodniej to czas wielkiego skoku, to wychodzenie z marazmu, zapuszczenia, beznadziei po okresie krótkotrwałego renesansu karolińskiego. Nastawał długo oczekiwany pokój. W Hiszpanii muzułmanie zostali zepchnięci za Tag, a zatem północ była już wolna od arabskiego panowania. Ustawały najazdy skandynawskie i madziarskie. Europa łapała szeroki oddech. Z Cluny w Burgundii docierały prądy reformatorskie, wprowadzane najpierw we wspólnotach zakonnych, a stopniowo i w całym chrześcijaństwie. Chciało się żyć. Rozwijała się wielka sztuka, którą setki lat później nazwano romańską. W społeczeństwach następował proces podziału ról na tych, którzy walczą i bronią, na tych, którzy się modlą i na tych, którzy pracują na roli.
* * * * *
Winnice, winnice, winnice! Aż po horyzont. Przy drodze reklamują bodegas, czyli piwnice, w których przechowuje się w beczkach wino z lokalnych winnic. Maszerując pomiędzy krzewami puszczonymi w równiutkich rzędach, przywoływałem w pamięci odniesienia do winnic z kart Ewangelii. Przyglądając się z bliska technice ich pielęgnowania, zrozumiałem parabolę, jaką Jezus się posłużył, porównując siebie do krzewu winnego, a nas, ludzi, do latorośli. Otóż krzew winny jest wieloletni, niekiedy tak stary, że aż pękaty w pniu. I z tego pnia wyrastają na wiosnę świeże pędy, czyli latorośle, na których pojawiają się latem winogrona. Latorośle te należy umiejętnie podcinać, niektóre usuwa się zupełnie. Widziałem całe wiązki uschniętych latorośli, odciętych od pnia winnego krzewu, gotowe do spopielenia. Odwołując się tedy do techniki uprawy winogron, chce Jezus pokazać, że On jest krzewem winnym, ludzie zaś są latoroślami, a te nie mogą same z siebie rosnąć, tym bardziej nie są w stanie zaowocować, jeśli nie wyrastają z pnia, z krzewu winnego. Ja jestem krzewem winnym, wy - latoroślami. Kto trwa we mnie, a ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie ( J 15,5-6).
VILLAMAYOR DE MONJARDIN
- Na przyjęcie na nocleg musimy nieco poczekać, bo albergę u Holendrów otwierają o 16:00. - Mariola zdążyła zaciągnąć już języka.
- Nie szkodzi, jest gdzie usiąść, w barze, tuż obok oferują przednie wino i ser, więc czegóż nam jeszcze potrzeba? Tak się właśnie odżywiali pątnicy, wodą i chlebem, winem i serem.
Przed palącym słońcem skryłem się pod daszkiem z widokiem na brzydko wylany betonem plac, pośrodku którego ustawiono pomnik, a właściwie samą tylko głowę księcia Sancho Garcésa, tego, który na równinie pod zamkiem pokonał Maurów w 914 roku. Swoim zwyczajem wydobyłem z plecaka Pismo Święte, które zabrałem na Camino, by w wolnych chwilach czytać fragmenty na chybił trafił.
- Widzę, że czytasz Biblię – przysiadł się do mojego stolika Manfred, Niemiec z Berlina, ten sam którego spotkałem na szlaku przed Puente la Reina. – Kiedyś próbowałem czytać – ciągnął – ale odrzuciłem ją, bo jest tam tyle okrucieństw, wojen i okropności.
- Czyżby? – zdziwiłem się – A przeczytałeś całą Biblię? Nowy Testament też? Bo dla mnie opisy, które cię tak bulwersują, są w Biblii marginalne, nie stanowią istoty tej Świętej Księgi. W moim odczuciu Biblia to swego rodzaju zapis dziejów duszy ludu, który został wybrany przez Boga do spełnienia pewnej misji. Jakiej? Sensu tej misji lud ten nie mógł znać na etapie pierwotnego formowania.
- Mówisz jak biblista – skrzywił się kwaśno.
- Bez przesady. Do biblisty mi daleko, niemniej czytanie Pisma Świętego może być porywającą lekturą. Starożytność nie zna podobnej księgi. To nie zbiór mitów jakiegoś szczepu pasterzy i poganiaczy wielbłądów. To żywe opisy niezwykłej przygody bliskiego obcowania ludzi z Bogiem. Opisy twarde, męskie, bez cięć, bez autocenzury. Dlatego znajdziesz tam również drastyczniejsze sceny. Ale czymże są one w zestawieniu z współczesnym uprawianiem pseudoliteratury, jakże miejscami nasyconej wulgaryzmami, okrucieństwem, apoteozą draństwa i dewiacji.
- Może i tak jest – zgodził się berlińczyk. Mam Biblię na półce, może po powrocie zajrzę do niej. U mnie w domu nie mówiło się o religii. Rodzice pochodzą z Niemiec komunistycznych. Tam wychowani, nie przejmowali się religijną sferą życia. Świat religii dla nich nie istniał – odkrywał Manfred tajniki swej formacji.
- Wyruszyłeś na Camino dla znalezienia odpowiedzi na nurtujące cię wątpliwości?
- Kolega mnie zachęcił.
* * * * *
Niewielką salę dormitorium szybko wypełnili oczekujący na zewnątrz pielgrzymi. Mariola upatrzyła sobie koleżankę, Katharinę z Rostocku, z którą na pogaduszkach spędziła przedwieczorne godziny. Ja tymczasem wybrałem się na szczyt wypiętrzonej na wysokość prawie 900 metrów góry, u podnóża której rozsiadło się nasze miasteczko. Skusił mnie widok znajdujących się tam ruin zamku. Co to za zamek? Mój francuski informator powiada, że był tam obóz wojskowy już w czasach rzymskich, Wizygoci zajęli go i przerobili na twierdzę. Tę z kolei przechwycili Maurowie, ale na krótko, bo przepędził ich stamtąd Sancho Garcés po zwycięskiej bitwie na tutejszej równinie w 914 roku. Zamek stanowi malowniczą ruinę na podobieństwo naszych Orlich Gniazd. Jedyną nakrytą dachem strukturą w jego obrębie jest niewielka kaplica poświęcona św. Szczepanowi, zamknięta na ciężką kłódkę. Ponoć spoczęli tam pierwsi władcy Nawarry z rodziny Jimenez.
Nie mogłem pozostać tu dłużej, w ustroniu przenikniętym muzyką cykad i brzęczeniem much, bo czas naglił na medytację u Holendrów. Zebraliśmy się, prawie wszyscy pątnicy, w pomieszczeniu przy starodawnym kominku. Właściciel albergi wystawił na krześle reprodukcję zdjęcia Chrystusa ukrzyżowanego, zapalił świecę i przy akompaniamencie gitary, wraz z żoną, młodą, urodziwą dziewczyną, czytał na przemian wybrane fragmenty z Ewangelii św. Jana.
To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję (J 15,12-14).
Po każdej perykopie następowała chwila ciszy. Holender nie pytał nikogo, jakiego kto jest wyznania. Zapowiedział, że codzienna medytacja od lat należy do zwyczaju tego domu i każdy może w niej wziąć udział, bez przymusu. Każdy jest mile widziany.
Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, że mnie pierwej znienawidził. Gdybyście byli ze świata, świat by was miłował jako swoją własność (J15,18-19).
Recytowane po angielsku czytania zakończyły się wspólną modlitwą. Po czym Holender zrobił miły prezent, wręczając każdemu miniaturowe wydanie Ewangelii św. Jana. Jakie było moje zdumienie, gdy miał również egzemplarze w języku polskim. Po wspólnej kolacji – menu peregrino – zdążyłem wyjść jeszcze na przedwieczorny spacer, bo miejscowy kościółek św. Andrzeja zamykają dopiero o dziewiątej wieczorem, kiedy z wolna zapada zmrok. Japonka z Osaki nie mogła wyjść z podziwu, oglądając za płotem miniaturowy ogródeczek uformowany z kamieni i obsadzony roślinami, zapewne przypominający jej odległe, ojczyste strony. W romańskim, surowym kościółku, na zewnątrz zepsutym dostawioną w XVII wieku toporną wieżą, dostrzegłem w niszy za żelazną kratą bezcenny krzyż z około 1200 roku, cały ze srebra, przepiękny, a w nim drzazgę Krzyża Świętego. Podobno jedyny taki relikwiarz w Nawarze.