Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Na szlaku do Santiago de Compostela (odc. XXIII i XXIV)

FONCEBADÓN

Dziś dalej już nie idziemy, choć to dopiero wczesne popołudnie. Dość! Zatrzymaliśmy się o krok od Przełęczy Irago (1504 m), w Foncebadón, w rozpadającej się wsi z dziesięcioma stałymi mieszkańcami. Co za radość mieć takie pustkowie dookoła! I tę kamienną wieś, dawno porzuconą. Można tu znaleźć spokój i samotność, skupienie i koncentrację. W kamiennym  budyneczku piecze się na rożnie mięsiwo. Dym z polan unosi się przez otwór w powale jak w zamierzchłych czasach. Chłodny  w porywach wiatr łagodzi spiekotę palącego słońca. Zapowiada się długi dzień. Dochodzą kolejni pielgrzymi, oni też tu pozostają, rozsądnie nie chcą podjąć ryzyka i wystawić się na niebezpieczeństwo spędzenia nocy pod gołym niebem w zimnych górach, często spowitych mgłami, bo stąd do Ponferrady nie ma zbyt wielu miejsc noclegowych w mijanych wioskach.

Rozsiadłem się z widokiem na góry, niestety zniszczone w wielu miejscach obecnością wiatraków prądotwórczych i dróg dojazdowych do nich, utwardzonych szutrem. Właśnie te drogi, może bardziej aniżeli same wiatraki zakłócają niepokalany krajobraz, wyglądają z daleka jak rany zadane pięknu naturalnego środowiska.

Czy człowiek wieków dawnych był wrażliwy na piękno przyrody? Musiał być, skoro tak dbał o najmniejszy szczegół przy budowie świątyń, w ich zdobieniu i urządzaniu. A weźmy ówczesnych mnichów, którzy sadowili swoje klasztory w miejscach z natury urodziwych, bo piękno przyrody, środowisko lasów, rozległość widoków, cisza i oddalenie od ludzkich siedzib - wszystko to nastrajało ich ku pięknu wiecznemu, ku źródle piękna, a za takie uznawali Boga. Nie mamy na ten temat wielu świadectw pisanych w średniowieczu, bo nie była to jeszcze epoka powszechnej znajomości sztuki pisania i czytania. Ale te nieliczne  teksty, które się zachowały, utwierdzają nas w przekonaniu, że człowiek wieków średnich nie tylko że dostrzegał piękno, ale postrzegał je w kontekście nadprzyrodzoności, inaczej aniżeli dzieje się to na ogół w naszych czasach. Bóg jak wytworny budowniczy świata, jak złotnik w warsztacie złotniczym, jak mistrz zadziwiającego kunsztownego kruszcu, jak wytwórca wytwarzający podziwu godny wytwór, wybudował królewski pałac świata o przedziwnej piękności. Tak pisał Alain z Lille, w XII w.

Już w domu, u siebie, po odprawieniu pielgrzymki, kiedy długo jeszcze żyłem jej wspomnieniami, odwołałem się w tych sprawach do „Historii estetyki” Władysława Tatarkiewicza. I co tam znalazłem? Rewelacje! Człowiek wieków średnich był oczarowany pięknem świata, i aby je pojąć, rozbierał ten termin na czynniki składowe, bo postrzegał piękno w naturze, piękno w sztuce, piękno w muzyce,  w proporcjach, w  harmonii, w zgodności słów z myślami i - naturalnie piękno w samym człowieku, w jego urodzie, postawach, a nawet w ubiorze. Aż trudno pojąć, jak wielką wagę przykładano podówczas do samych choćby strojów. Widać to w malarstwie, szczególnie późniejszym, renesansowym, kiedy ostatecznie zerwano z konwencją malarstwa bizantyńskiego, które w swej duchowości jakby zapomniało o samym człowieku na rzecz czystego pojęcia Boga.

A Petrarka? Ten wielki poeta w 1336 roku wybrał się w góry koło Awinionu dla podziwiania wschodu słońca. Na górę najwyższą w tej okolicy, słusznie nazwaną wietrzną, wszedłem w dniu wczorajszym wiedziony jedynie chęcią zobaczenia tak wyniosłego szczytu. I dalej pisze w tym samym liście do przyjaciela: I chodzą ludzie podziwiać szczyty gór i wzdęte fale morza, i szerokie nurty rzek, i przestwór oceanu, i kręgi gwiezdne, a siebie zaniedbują (cytat za Janem Parandowskim).
Z  zamyślenia wyrwała mnie Mariola. W samą porę.
- Zostaw to pisanie na potem, a teraz chodźmy na spacer, bo tyle jeszcze dnia! I takie wspaniałe słońce! A pomyślałeś, że tędy, przez tę przełęcz, musiał przechodzić Franciszek z Asyżu, bo przecież w okolicy, jak sam mówiłeś,  innej drogi nie było?

Odłożyłem na bok opasły już notatnik, który z każdym dniem przybierał na wadze.

- Św. Franciszek! Jakżeż o nim nie pamiętać w tym miejscu? Przecież musiał tędy przechodzić, od czasów rzymskich wszyscy pokonywali tę przełęcz, innej drogi w pobliżu nie było, to jedyna droga wiodąca do złotonośnych gór Bierzo. Może nawet spędził tu noc, w tym nędznym obecnie Foncebadón, a w średniowieczu miejscowości znacznej, bo na życzenie Ramira II, władcy Leónu, odbył się tu  synod kościelny w X wieku. A więc musiała na tym targanym wiatrami wzniesieniu stać jakaś większa osada. Zresztą było tu sławne hospicjum – Hospital de San Juan – założone przez pustelnika Gaucelmę, tego samego, który podobne hospicjum założył w Rabanal del Camino, któreśmy niedawno mijali.

Św. Franciszek! Jakże mogłem o nim zapomnieć? Przecież jego to hymn najdobitniej świadczy, jak głęboko człowiek średniowiecza przeżywał urodę świata.
                             Pochwalony bądź, Panie, z wszystkimi swymi twory,
                             Przede wszystkim z szlachetnym bratem naszym, słońcem,
                             Które dzień stwarza, a Ty świecisz przez nie;
                             I jest piękne i promienieje w wielkim blasku;
                             Twoim, Najwyższy, jest wyobrażeniem.

                             Pochwalony bądź, Panie, przez siostrę naszą, matkę ziemię,
                             Która nas żywi i chowa,
                             I rodzi różne owoce z barwnymi kwiaty i zioły.

                                                                                        (za Leopoldem Staffem)

                                                                   CRUZ DE FERRO

Późnym popołudniem udało mi się dojść jeszcze do krzyża  - Cruz de Ferro. Osadzony na wysokim palu, wyrasta z piramidy usypanej z kamieni, a te przynoszą w plecakach ze swych domów pielgrzymi, zostawiają je tutaj na znak wyrzeczenia się grzechów. Bo zmierzający do grobu Apostoła pielgrzym winien zrzucić z siebie ciężar wszelkich brudów duchowych i do grobu św. Jakuba wędrować z czystym sercem. Pierwszy krzyż ustawił na tym miejscu nasz dzielny Gaucelmo w X wieku, przydając chrześcijański charakter celtyckiemu zwyczajowi usypywania kamiennych kopczyków w najwyższych partiach gór. Podobnie postępowali i Rzymianie, tyle że robili to na cześć Merkurego, opiekuna podróżujących.

Jest tu naprawdę pięknie! Z tej wysokości widać już góry Galicji. Sosnowy młodnik roztacza tak aromatyczny zapach, iż przywołał w mej pamięci obraz wakacji z dzieciństwa na kieleckiej wsi. Tam też  z lasu unosił się podobny aromat. Zdumiewające, że też mózg człowieka potrafi przechować w pamięci zapachy sprzed wielu, wielu lat!

Rozwinąwszy śpiwory kilku pielgrzymów szykowało się już do snu w zaciszu tutejszej kapliczki, na zewnątrz, pod jej szerokim okapem. Przy krzyżu nie ma żadnej noclegowni. Świat ogarnęła cisza. Przerwał ją miarowy stukot końskich kopyt. Oto szła stępa grupa pielgrzymów na koniach.
                                                                              * * * * *
Dzień wstawał ponury. Najmniejszego śladu słońca z poprzedniego dnia. Filiżanka kawy, mały rogalik – i w drogę! Jakie szczęście, że z wieczora doszedłem pod krzyż – Cruz de Ferro. Mgła - a może to chmury - jest tak gęsta, że krzyża w ogóle nie widać. Gromady pielgrzymów przechodzą tuż obok i go nie zauważają. Gdzie też złożą swoje kamienie, skoro mijają to miejsce bez zatrzymywania się?

Jest ciasno. Szlak biegnie poboczem wąskiej, górskiej drogi, która po pokonaniu Przełęczy Irago schodzi stromo ku dolinie rzeki Sil, nad którą rozsiadła się Ponferrada. Jest tak wielu pielgrzymów, iż wydaje się, iż miejscami depczą sobie po piętach. Nic nie widać na odległość kilkudziesięciu kroków. Ci, którzy wyłaniają się z mgły, wyglądają niczym zjawy. Wszystko odbywa się w całkowitej ciszy.

I tak mija się Manjarín, kamienną wioskę z pięcioma stałymi mieszkańcami, środkiem której przeciska się Szlak Jakubowy. Po kilku kilometrach wyłania się następna wioska, El Acebo, nieco większa, ale również ciasna, przecięta na dwie równe połówki kamienną ulicą. Zimą śniegi muszą tu być głębokie, bo szosa, jak i sama przełęcz, bywają zamknięte dla ruchu kołowego na całe tygodnie. Sama zaś wioska w średniowieczu była zwolniona od podatków w zamian za nałożony na jej mieszkańców obowiązek znakowania tyczkami pielgrzymiego szlaku. Okolica jest przepiękna, szkoda że spowita dziś w chmurach. Gdzieś w tych górach mieszkał w VII wieku pustelnik, św. Fruktuozus. Też zostawił po sobie ślad w postaci pustelni.

Z chmur wyszliśmy dopiero w Molinaseca, uroczej miejscowości na obrzeżach doliny Ponferrady. Widać wielu już  pielgrzymów, niektórzy porozbierali się do kostiumu i zażywają słońca przy kamiennym moście nad rzeczką Boeza, która w Ponferradzie wlewa swe wody do rzeki Sil. Zachowany w doskonałym stanie średniowieczny most był już zbudowany w czasach rzymskich, bo tędy biegła rzymska droga – Interaminio Flavio – łącząca portugalską Bragę z Astorgą. Jej bieg jest po dziś dzień czytelny w układzie miasteczka. Po obu stronach obrzeżają ją kilkusetletnie domy z kamienia z wysuniętymi balkonikami, a te są tak blisko siebie, że sąsiedzi z naprzeciwka mogą sobie podać ręce na przywitanie. W barze jednego z tych wiekowych domów, przy stoliku na zewnątrz, zjedliśmy nasze spóźnione śniadanie, boć to przecież już południe. Ale tak się tu wędruje, często o pustym żołądku. Co wychodzi na zdrowie!

                                                    
                            JAN GAĆ-NA SZLAKU DO SANTIAGO DE COMPOSTELA   (Odc. XXIV)

                                                                       PONFERRADA

Ponferrada jest większym miastem, przemysłowym, bo w rejonie Bierzo występują kopaliny, w tym węgiel, a nawet śladowe ilości złota, prawie w całości wyeksploatowanego już przez Rzymian. Nazwa miasta wywodzi się od żelaznego mostu – Pons Ferrata. To biskup z Astorgi, Osmundo, użył w 1082 roku po raz pierwszy  żelaza, a nie kamienia, do przerzucenia mostu przez rzekę Sil, by umożliwić pielgrzymom dalsze wędrowanie. Były to czasy niebezpieczne dla pątników, atakowanych przez zgraje rabusiów, o czym pisze Aimery Picaud w swym niezastąpionym przewodniku do Santiago. To dla ich obrony weszli do miasta templariusze w 1178 roku i wznieśli na wysokiej, skalistej ostrodze zamek, zresztą na miejscu rzymskiego obozu - castrum.

Zamek, zachowany w dobrym stanie, w ostatnich czasach starannie jeszcze naprawiony, stanowi główną ozdobę miasta, bo jakoś nie ma ono szczęścia do pięknych kościołów. Templariusze chyba planowali tu pozostać na wieki, bo przystąpili do wznoszenia ogromnego kompleksu obronnego na miarę naszego Malborka. Po ponad stu latach budowy uznali obiekt za ukończony w 1282 roku, czyli mogli się nim nacieszyć zaledwie trzydzieści lat, bo zakon został przez papieża rozwiązany w 1312 roku. W skład kompleksu, obok zakonnej kaplicy, wchodziły dormitoria, sala kapitulna, refektarz, kuchnia, pomieszczenia gospodarcze, zbrojownia, stajnie, magazyny, nawet wewnętrzny cmentarz. Nie trzeba przypominać, iż w zgodzie ze swym powołaniem zakonni rycerze brali udział w wielu bitwach z Maurami i walnie przyczynili się do ich wyparcia poza rzekę Douro. Odegrali decydująca rolę  w bitwie pod Las Navas de Tolosa w 1212 roku.

Pamięć o tych dzielnych mężach jest żywa w mieście; i nie tylko z powodu zamku, ale też dla dorocznego festiwalu poświęconego ich obecności. Upozorowani na zakonnych rycerzy, prowadzeni przez pierwszego ich mistrza Guido de Garda, mężczyźni na koniach wjeżdżają w paradnym orszaku do kościoła Santa María de la Encina, nie szkodzi, że wtedy jeszcze nie istniejącego.
Hiszpania jest krajem żyjącym tradycją. Pamięć o przeszłości pielęgnuje się na różne sposoby, stanowi zasadniczy składnik tożsamości Hiszpanów. I oni mają tego świadomość. Te wszystkie fiesty, religijne procesje, głównie w Wielkim Tygodniu i w Boże Ciało, te ich karnawały, tańce, stroje regionalne, śpiewy – wszystko to manifestują, przeżywają, potrafią poświęcać miesiące na ich przygotowanie. Tego bogactwa tradycji się nie wstydzą. Dowodnie świadczą, że są Europejczykami mocno zakorzenionymi w przeszłości. Zresztą, używanie  argumentu przynależności do kulturowej spuścizny Europy w ich przypadku jest absurdem. Rozpowiadanie o tym wszem i wobec, że jest się Europejczykiem, ma taki sam sens, jak dowodzenie, że słoń ma trąbę, a koń kopyta.

Wprawia mnie w zażenowanie ta upokarzająca postawa tak zwanych elit w Polsce, którzy to ludzie o mianie celebrytów – z powodu zapóźnienia i kompleksów – podkreślają na każdym kroku, że są Europejczykami. A kim mieli by być? Scytami? Polacy są Europejczykami od X wieku, odkąd chrześcijaństwo wszczepiło nas w krąg zachodniej cywilizacji łacińskiej. I to powinno być powodem do dumy, a nie to, że stanowimy w ramach Unii Europejskiej ignorowany, spychany na margines i upokarzany kraj, co gorsze – także przez tak zwane polskie elity, elity, które w swym zastraszeniu, by przypadkiem się nie narazić,  nie potrafią upomnieć się o interes własnego narodu. Twierdzenie, że buduje się jedność Europy kosztem interesu własnego kraju jest wyrazem sprzedajności, jest objawem politycznej prostytucji. I jest dowodem mentalności niewolnika, który nie przestaje wychwalać swojego pana, że ten mu nieco poluzował smycz.
                                                                         * * * * *
Przed udaniem się na spoczynek w alberdze San Nicolás de Flüe wstąpiłem jeszcze do kościoła Santa María de la Encina, tak nazwanego od czczonej w głównym ołtarzu figury Matki Bożej, która okolicznemu ludowi miała się ukazać w konarach dębu. Działo się to w XII wieku, czyli wtedy, kiedy w okolicznych lasach drwale ścinali  potężne drzewa z przeznaczeniem do budowy zamku. Zastanawiające, że barokowe wnętrze jest więcej niż skromne w tym zamożnym mieście.

Oczekując w długiej kolejce do zarejestrowania się na nocleg, zwrócił moją uwagę obraz nad kominkiem w saloniku-kuchni hospicjum. Oto zakonnik w pasterskim odzieniu na tle Alp Szwajcarskich. Tym sposobem po raz pierwszy spotkałem się z postacią św. Mikołaja z Flüe – jak czytam – żyjącego w latach 1417-1487. Jakże niezwykła to postać! Szwajcar, wieśniak, analfabeta, żołnierz w miarę potrzeby, brał czynny udział w dwóch wojnach. Wsławił się prowadzeniem brawurowej obrony klasztoru mniszek w Katharinental. Jako gospodarz prowadzący wzorowo gospodarstwo i poważany w swym kantonie obywatel, ożeniwszy się w 1447 roku z chłopką, zdążył jeszcze spłodzić dziesięcioro dzieci. Od wczesnej młodości wyróżniał się żywą religijnością, włączywszy się w ówczesny ruch odnowy religijnej - Gottesfreunde – Bożych Przyjaciół. W wieku pięćdziesięciu lat, w proteście wobec niesprawiedliwego werdyktu sądowego, za przyzwoleniem żony Doroty, usunął się z gospodarstwa, które pozostawił dzieciom, sam zaś zaszył się jako pustelnik w górach, wzbudzając swą decyzja powszechne oburzenie sąsiadów, jakże mógł porzucić tak liczną gromadkę potomstwa. Pomimo to zaczęli się do niego schodzić tłumnie, z czasem także ludzie z najdalszych zakątków Szwajcarii, a nawet spoza jej granic, pociągnięci sławą jego pobożności i dobroci, głównie zaś darem udzielania rad.

Kiedy Szwajcaria stanęła na progu wojny domowej pomiędzy kantonami wiejskimi i miejskimi, wysłannicy obu skonfliktowanych stron udali się po poradę do Ranft, gdzie pustelnik przebywał. Ten  udzielił zwaśnionym rodakom tak mądrych uwag, iż wysłannicy zasiedli do stołu negocjacyjnego i rozwiązali konflikt pokojowo, a nie na polu walki, ściśle trzymając się wskazań Mikołaja. Tak zwany kompromis stanów z 1481 roku, w jakiejś części jego autorstwa,  wszedł na stałe do powszechnej historii Szwajcarii, która od tamtego czasu uchroniła się od  niebezpieczeństwa bratobójczych wojen. Umierał w obecności żony i dzieci, także sąsiedzi zgromadzili się przy jego posłaniu. Kościół uznał go za świętego w 1947 roku.

Zapisałem w notatniku modlitwę, jaką wywieszono na karteczce przed kominkiem:
                    Mi Senor y mi Dios quitame todo lo que me empida para llegar a Ti
                    Mi Senor y mi Dios dóme todo lo que me aproxime a Ti,
                    Mi Senor y mi Dios, tomame a mi y dóme todo a Ti.

Alberga pod wezwaniem tego świętego, wyposażona w barokową kaplicę dedykowaną Matce Bożej Szkaplerznej – del Carmen – jest miejscem niezwykłym. Nieprzebrane tłumy pątników! Ci, którzy nie mogli pomieścić się wewnątrz, spali w swych śpiworach pod gołym niebem, w ogródku. A przyjechała jeszcze dwoma autobusami hiszpańska młodzież, która rozlokowała się na przyległym polu. Pod moim oknem nagle wyrosło  miasteczko namiotów. Na wieczorną mszę przybyło z pięćdziesięciu pielgrzymów. Poprzedził ją ceremoniał umywania pielgrzymom nóg przez kapłana. Dawno nie widziałem tak nie twarzowej figury Matki Bożej i Dzieciątka. Czy wioskowy rzeźbiarz nie mógł dołożyć więcej starań w znalezieniu odpowiedniejszej modelki?
                                                                              * * * * *
- Z Polski? Zaraz poznałem po języku. – Przysiadł się do naszego stolika pod pergolą z winogron młody architekt z Valladolid, mówiący płynnie po angielsku. – Piękny kraj! Cztery lata temu zwiedzałem Kraków, Warszawę i Gdańsk. – Wyrzucił jednym tchem.
- Gratuluję! I jakie wyniosłeś z tej podróży spostrzeżenia?
- Zazdroszczę wam waszej religijności. Oglądając zabytkowe kościoły widziałem w nich wiernych, może nie tłumy, ale nawach było sporo ludzi. U nas świątynie pustoszeją. I wina w tym Kościoła.
- Kościoła?.
- Trzymając z faszystami, Kościół się skompromitował. Wielu młodych nie może się identyfikować z Kościołem, który popierał faszystów.
- Z jakimi faszystami? – zdziwiłem się.
- No, z Franco i z całą tą bandą imperialistów, kiedy Kościół popierał reżim i dusił wolę ludu, który wystąpił, bo chciał wprowadzić sprawiedliwość społeczną.
- I ty, Manuel, identyfikujesz się z tym poglądem? – nie mogłem uwierzyć.
- Oczywiście! Kościół powinien poprzeć aspiracje ludu do wolności, a nie występować przeciwko woli większości.
- Wybacz, Manuel, ale muszę ci to powiedzieć. Wygląda na to, że wielu ludzi w Hiszpanii nie rozumie tego, co się u was działo przed drugą wojną światową. Stalin usiłował przeszczepić do Hiszpanii komunizm. Z Rosji bolszewickiej przybyły tysiące tajnych agentów i propagandystów. Nawet z Polski przybyła któraś setka otumanionych komunistów na ratunek rzekomo ginącej Hiszpanii. Jeszcze w latach trzydziestych ubiegłego wieku wielu intelektualistów, artystów, społeczników i polityków dawało się nabierać  na szczytne hasła o równości i sprawiedliwości społecznej rodem z Rosji. Niewielu miało świadomość, co też kryje się za tą fasadą pustosłowia. Jakie upodlenie człowieka, jakie zbrodnie!

- Wy, Polacy, macie jakąś alergię do wszystkiego, co głoszą poglądy lewicowe.

- Być może to nasz przywilej – zaśmiałem się. – Ale nie wyobrażacie sobie, czym był komunizm w tamtych czasach. Najbardziej zbrodniczą ideologią w historii. I najbardziej niebezpieczną, bo tumanił ludzi wyzwoleniem od ciemiężycieli, wprowadzeniem równości społecznej, powszechnym dobrobytem i podobnymi utopiami. Takie i tym podobne hasła były bardzo chodliwe, ludzie je brali za dobrą monetę, bo nie znali komunizmu.

- W Hiszpanii ten model komunizmu by nie przeszedł.

- Skąd taka pewność? Gdziekolwiek przyjęto tę ideologię, tam można się było pożegnać z wolnością, a dojście komunistów do władzy wszędzie było znaczone setkami tysięcy ofiar, ba, milionami. Hiszpania leży daleko od Rosji, macie więc prawo do tak idealistycznych wyobrażeń. My, Polacy, nie tylko że graniczyliśmy z Rosją, ale żyliśmy pod komunizmem i doświadczyliśmy zbrodni tego systemu. Dziękujcie Opatrzności, że uchroniła wasz piękny kraj od tej plagi. Winniście stawiać pomniki generałowi Franco za wasze ocalenie. Czy dziwicie się, że Kościół nie poparł zrywu ludowego, zmanipulowanego przez bolszewickich agentów?

- Wiem, wiem, zaraz przytoczysz mi statystykę poległego w wojnie domowej duchowieństwa.

- A czy te liczby ciebie nie przerażają? – Zdziwiłem się. – Przecież było to największe prześladowanie chrześcijan od czasów rzymskich. Tak przynajmniej sugeruje wasz Pio Moa, którego świetna książka została przetłumaczona na polski pod tytułem „Mity wojny domowej”. Mam ją na półce. Mówi o siedmiu tysiącach zabitych księży i zakonnic. A ile dziesiątków tysięcy  katolików padło tylko dlatego, że przyznawali się do swej wiary. Na Camino oglądałem w kilku miejscach materialne ślady niszczenia przez zwolenników Frontu Ludowego pomników przeszłości. To objaw skrajnego wandalizmu, barbarzyństwa i nienawiści do wszystkiego, co miało związek z religią, tradycją, przeszłością.

- Wiesz, Jan, napijmy się wina i niech każdy z nas pozostanie przy swoich poglądach. Tak będzie lepiej.
- Viva Espana, Manuel!
- Viva Polonia, Juan!

Copyright © 2017. All Rights Reserved.