Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać -Na szlaku do Santiago de Compostela (odc. XXVI) Galicja

Gość leniuchowania! A zatem w drogę. Mariolę dogoniłem w Trabadelo, dziesięć kilometrów za Villafranca. Zgodnie z ustaleniami czekała już na mnie przy stoliku przydrożnej restauracji dla kierowców ciężarówek. Szlak Jakubowy dalej biegnie poboczem ruchliwej szosy na przemian z autostradą, która nie przestaje dudnić pojazdami nad naszymi głowami. Ale nie mamy wyboru,

głęboka dolina rzeki Valcárce jest wąska i ciasna. Maleńkie wioski leżą blisko siebie, nanizane na bieg szosy jak paciorki różańca na szpagat. Wszystkie są stareńkie, kamienne, kryte czarnym łupkiem, prawie bez ludzi. Ci pokazali się w większej liczbie dopiero w Ambasamestas. Oczarowała mnie tam maleńka kapliczka z figurą św. Piotra, późna, z XVIII wieku, ale tak niebywale strojna ołtarzem w stylu churrigueresco, iż nie mogłem odeń oderwać oczu. Bo jej miniaturowe retabulum na całą ścianę w prezbiterium rzeźbił jeden wioskowy artysta. Ta wiejskość wykonania przywołała w mej pamięci obraz naszego kościółka z Dębna na Podhalu.  Mariola zaprotestowała.

– Kościół w Dębnie jest cały z drewna, ten zaś z kamienia. A ołtarze w niczym nie są do siebie podobne, ani stylem, ani wiekiem. Widzę, że już ci się dłuży ta droga, skoro co raz częściej przywołujesz polskie tematy.
Może żona ma rację – pomyślałem - przecież w ciągłej podróży jesteśmy już czwarty tydzień.

Pomimo zmęczenia nie mogłem odmówić sobie przyjemności wspinaczki na wysoki ostaniec na przeciwległym brzegu rzeki Valcárce, na wierzchołek skały zwieńczonej murami saraceńskiego zamku, co znów skojarzyło mi się z ruinami naszych zamków na szlaku Orlich Gniazd, gdzieśmy w młodości spędzali miłe chwile. Mało kto tu zagląda, bo wijąca się na szczyt ścieżka w wielu miejscach jest mocno zarośnięta, a w zamkowych komnatach bez sklepień rozpanoszyły się kolczaste krzewy powiązane siecią pajęczyn. Nagrodą za wysiłek zdobywania dawno zdobytego na Maurach zamku jest bajkowy widok, który roztacza się z wysokości murów aż po bliskie już góry Galicji, całe w kobiercach  zieleni. A u stóp góry, w niejakim oddaleniu, bieleje rozpięta na filarach i  przęsłach autostrada, obce ciało w tym pierwotnym krajobrazie, szczęściem, że nie zakłóconym obecnością wiatraków. Wiosną jechałem tą autostradą do Salamanki i pamiętam widok tych zielonych obecnie gór, wtedy pokrytych dywanem fioletów od wrzosów i żółcieni kwitnących janowców.

Że też ci okrutni najeźdźcy, Arabowie, zdołali dojść aż tak daleko na północ! Ten problem braku większego oporu ze strony Wizygotów oraz krótki czas, w jakim Maurowie opanowali  prawie cały Półwysep Pirenejski, ciągle zaprząta mój umysł. Owszem, znam mechanizmy, które doprowadziły wizygockie królestwa do rozpadu, ale ta wiedza wcale mnie nie satysfakcjonuje, bo wiedzieć, to jedno, a rozumieć historyczne zjawiska, to drugie. Może kiedyś bliżej zajmę się i tym problemem.

                                                                                 * * * * *
- Kto wynalazł telefony komórkowe! Owszem, ku naszej wygodzie, co akurat jest prawdą. Ale  odbierają mi komfort poczucia wolności. Jakbym był uwiązany niewidzialną nicią ze światem zewnętrznym. Ciągle jakieś telefony, jakieś sms-y, nie można zerwać tę nić wiążącą nas z cywilizacją. Tu, na Szlaku,  chcę pozostawać sam ze sobą, poza codziennością, poza polityką, poza doczesnymi sprawami. One są dziś ważne, może i istotne, ale nazajutrz przemijają, rozpływają się bez śladu, jak dym. Ktoś zauważył, że siedemdziesiąt procent naszych trosk i zmartwień nigdy się nie spełnia. Właśnie K.L. zaprasza mnie sms-em pod pomnik Marszałka Piłsudskiego na obchody wyjścia pierwszej Kompanii Kadrowej. No tak, a ja tu, na granicy z Galicją,  próbuję zrozumieć problem arabskiej inwazji na Półwysep Iberyjski.

                                                                                 * * * * *
Do La Faba, wioski z czterdziestoma stałymi mieszkańcami i jednym otwartym sklepem, dotarliśmy na nocleg późnym popołudniem. W prowadzonej przez Niemców albedze przy stareńkim kościele kłębiły się już tłumy, głównie Hiszpanów, tych świeżych, co to na Szlak Jakubowy wyruszyli z León. My, „starzy” pielgrzymi, wędrujący od Pirenejów, oczekiwaliśmy podświadomie respektu dla naszych zbolałych nóg, na zewnątrz bynajmniej niczym nie manifestowanego z mojej strony, co też spontanicznie się ziściło, bo jacyś młodzi, chłopak i dziewczyna, oddali nam swoje posłania na piętrowych łóżkach, a sami – mimo moich protestów – rozłożyli śpiwory na podłodze, obok kilkunastu innych pątników. Czyżby to gest grzeczności okazany mojemu wiekowi? O nie, co to, to nie, jeszcze za wcześnie, by mi w tramwaju ustępowano miejsca! Przecież jestem światowym podróżnikiem i za takiego chcę uchodzić.        

                                                                           O CEBREIRO
- Jak ta wioska się nazywa? – zagadnąłem pastucha wypędzającego w pole stado krów z zagrody.
- Laguna de Castilla! – oznajmił, kładąc akcent na drugi człon nazwy, jakby chciał podkreślić, że mieszka nie w Galicji, lecz jeszcze w Kastylii.

Kamień graniczny, cały zamazany inskrypcjami pielgrzymów, widnieje tuż za ostatnimi zabudowaniami tej starej, mizernej wioszczyny, rozsiadłej w otoczeniu przecudnego krajobrazu. Stąd do przełęczy O Cebreiro, położonej na granicy Galicji i Kastylii-Leónu,  jest zaledwie kilkaset kroków. Przełęcz na wysokości prawie tysiąca trzystu metrów spowita była gęstą chmurą, jakąś taką mokrą, wchodzącą pod skórę, dżdżystą, iż trzeba było założyć skafandry. I ten chłód, że ręce drętwiały. Weszliśmy do jednego z licznych tu barów, by się rozgrzać i posilić na śniadanie głęboką miską gorącej zupy a l? gallego, będącej czymś w rodzaju gęstej zawiesiny ni to szczawiu, ni jakichś badyli o nieokreślonym smaku. A do tego gruba pajda chleba wiejskiego z tutejszym serem, też o bardzo ostrym smaku. No cóż, pielgrzym nie ma prawa do wybrzydzania, w końcu jesteśmy już w Galicji, w krainie kulinarnych specjałów, jakich nigdzie indziej nie uświadczymy; w krainie wiekowych wiosek z granitu, pastwisk ogrodzonych labiryntem murków, też z granitu, biało-czarnych krów, mgieł i deszczy, cudownych wschodów słońca, mokrych jak twarz zapłakanego dziecka. Przy tym dziwnie brzmiącego języka tutejszych ludzi, języka gallego.

Kamienny kościół - bo wszystko tu jest z szaro-brązowawego granitu - stał już otworem w oczekiwaniu na pielgrzymów, ale  mszy nie odprawiano. W bocznym ołtarzu wystawiony jest za szkłem złoty kielich z pateną z XII wieku, w którym podczas konsekracji doszło do zamiany hostii w Ciało, a wina w Krew. Po długim badaniu Innocenty VIII potwierdził w 1487 roku prawdziwość cudu eucharystycznego. Także z XII wieku pochodzi dużych rozmiarów figura Matki Bożej z Dzieciątkiem, czczona tu od stuleci, od której poszła nazwa tego kościoła – Santa María la Real – Królewska, bo wielu władców łożyło na utrzymanie tutejszego sanktuarium, a przy nim hospicjum. Nie mogłem się w nim doszukać oryginalnych elementów romańskich, bo takowych nie ma, jako że kościół od fundamentów został wzniesiony w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku na resztkach świątyni preromańskiej. To miejsce zawsze było ważne, już w czasach rzymskich, bo przez przełęcz prowadził starożytny trakt handlowy, później też szlak do Santiago.

To, co może zastanawiać w tym szczególnym miejscu, to obfitość literatury, pamiątek i gadżetów o celtyckim brzmieniu. Wszystko to, i setkę innych drobiazgów, wystawiono na sprzedaż w zrekonstruowanych i przerobionych na sklepy dla turystów pallozas. Są to charakterystyczne w tych stronach kamienne domy mieszkalne na planie owalu, niskie, prawie bez okien, nakryte przepotężnym dachem ze strzechy z okapem prawie do ziemi. Taka konstrukcja chroniła przed porywistymi wiatrami, zimą przed burzami śnieżnymi, a latem przed atakiem upałów.

W czasach celtyckich na przełęczy znajdowały się pogańskie ołtarze, po wprowadzeniu chrześcijaństwa przekształcone w chrześcijański ośrodek kultu. Obecnie wraca się do pogańskich początków. Do podobnego wniosku prowadzi zasób oferowanych przedmiotów. Są tu w dużej ilości znaki celtyckie, amulety i senniki, książki z zakresu celtyckiej mitologii, wiedźmiarstwa, czarów i przepowiedni. Nie dostrzegłem książek o treściach religijnych, choćby związanych z Camino. Co najwyżej można znaleźć jakąś monografię, zresztą bardzo słabą merytorycznie. A przecież przez długie lata mieszkał na tej przełęczy Elías Vali?a Sampedra, zmarły w 1990 roku proboszcz tutejszego kościoła, badacz kultury galickiej i starożytnych Celtów, antropolog,  historyk, erudyta, autor encyklopedycznych dzieł Caminos a Compostela i El Camino de Santiago. Zapewne nie może być pośród tej tandety tych wybitnych dzieł, bo by zawyżyły poziom sklepowej oferty, a w to miejsce dla oglądania spektakularnych widoków górskich docierają też zwykli turyści z niedalekiego parkingu, dokąd można dojechać z biegnącej przełęczą autostrady. Odlane w brązie popiersie tego człowieka, umieszczone na przykościelnym placu, może być skromną rekompensatą za brak upowszechniania jego literackiego dorobku.      

                                                                              SAMOS
Jakby na dany znak około dziesiątej nagle ustąpiły chmury. Góry ukazały się w całym swym majestacie, zalane promieniami słońca. Z przełęczy widać jakby pół Hiszpanii. Ponferrada lśniła w głębokiej kotlinie, całkiem blisko, a potrzebowaliśmy dwóch dni, aby stamtąd dostać się w to niezwykłe miejsce, w samo serce Kordyliery Kantabryjskiej. Jakbyśmy stali na dachu Galicji, bo ocean gór rozciąga się pod naszymi stopami aż po najdalszy horyzont.

I w takiej scenerii niewyrażalnej piękności, kiedy nad głowami szybują jastrzębie, schodzi się do Triacastela, do miejscowości o trzech zamkach, po których nie ma już śladu, nie licząc trzech wież zaznaczonych na tarczy herbowej. W wiekach średnich ten odcinek szlaku musiał być niebezpieczny z powodu rabusiów, dlatego joannici pobudowali w kilku miejscach ufortyfikowane klasztory, a przy nich prowadzili hospicja. Kraina jest rzadko zaludniona,  w drobnych wioskach prawie nie widać ludzi, w każdej z nich znajduje się stareńki kościółek,  kamienny, cały kryty czarną łupką. I nie ma tu innych zabytków. Nawet sama Triacastela, gdzieśmy zatrzymali się na noc, może pochwalić się zaledwie późnym kościołem, przerobionym z romańskiego, po którym pozostało tylko prezbiterium, ale bez rzeźb. Ponieważ w okolicy pojawiają się skały wapienne, średniowieczni pątnicy mieli zwyczaj zabierania stąd ze sobą mniejszych kamieni, by w ramach pokuty przenieść je do miejscowości Casta?eda. W tamtejszych wapiennikach, blisko już Santiago, wypalano te kamienie z przeznaczeniem na wapno dla budującej się katedry. Wzruszające świadectwo wspólnej troski o dom Boży.

Na obrzeżach tej drobnej miejscowości, obficie wyposażonej we wszystko z myślą o wygodzie pielgrzymów, należało podjąć decyzję co do obioru trasy - iść poboczem szosy przez Samos, gdzie znajduje się sławny klasztor, czy też podążać wzgórzami przez nieliczne wioski. Bez wahania  skierowałem się do Samos, bo jest tam perła architektury monastycznej.
Klasztor leży w przepięknej, płytkiej  dolinie, obrzeżonej ze wszystkich stron obłymi wzgórzami, w cieniu gigantycznych drzew liściastych różnego gatunku. Środkiem doliny, w szerokim, lecz płytkim korycie, toczy bystrym nurtem swe krystalicznie przezroczyste wody  rzeka Oribio. Izolowana od świata zaciszna dolina i życiodajna woda sprawiły, że w XI wieku sprowadzili się w te strony benedyktyni reformy kluniackiej.

Ale nie byli pierwszymi na tym pustkowiu, bo przed nimi upatrzyli je sobie w VI wieku eremici, sprowadzeni przez apostoła Galicji, św. Marcina, założyciela opactwa w Dumium, od którego wywodzi się jego przydomek – Dumiense - późniejszego biskupa Bragi w Portugalii. Otóż tenże Marcin, człowiek wykształcony w kulturze przemijającego już Rzymu antycznego, znający nawet grekę, przywędrował w te dalekie,  dzikie zakątki Hiszpanii aż z odległej Panonii, z obszarów późniejszych Węgier.  Przybył, ażeby krzewić chrześcijaństwo wśród pogańskich jeszcze Swewów oraz prostować wiarę tych, którzy, tak jak Wizygoci, zdążyli zarazić się już herezją ariańską.

Chociaż pokonałem zaledwie kilkanaście kilometrów, połowę przeznaczonego na dzień dzisiejszy etapu, postanowiłem zatrzymać się na noc w historycznym klasztorze. Jakże mogłem postąpić inaczej, skoro wszystko kazało mi tu pozostać – nienaruszone w okolicy pustkowie, bo oprócz klasztoru jest tu zaledwie kilkanaście domów, i ta kusząca, szemrząca rzeczka, i te lasy, a nade wszystko wyczuwalna energia duchowa, emanująca z tego czarującego miejsca. Zanim późnym popołudniem otrzymaliśmy nasze locum w klasztornej celi, udałem się na zwiedzanie zespołu, na co potrzeba najmniej dwóch godzin, jest tak  rozległy i tak bogatą może poszczycić się historią. Zawiodłem się tylko w jednym aspekcie, mianowicie nie znalazłem w zespole zabytków romańskich, a to z powodu kompleksowej przebudowy kościoła w XVI wieku, strawionego przez gigantyczny pożar w 1536 roku. Drugi katastrofalny  pożar, który wybuchł w roku 1951, spowodował kolejną ingerencję architektoniczną. No cóż, musiałem zadowolić się stylem barokowym, obecnym w bocznych ołtarzach, a te, przynajmniej niektóre, wyszły cało z pożogi. Również fasada przestrzega zasad baroku, ale jest to barok  dostojny, wyważony, bliżej mu do renesansu, aniżeli do przesadnych wariacji stylistycznych churrigueresco.
 
Okno naszej celi wychodziło na jeden z dwóch wirydarzy, ten większy, cały ozdobiony rabatami wypielęgnowanymi na modłę francuską, pośrodku którego, tam, gdzie zwykle tryska fontanna, ustawiono pomnik zakonnika. Któż to taki? Zszedłem na dół, by go obejrzeć. To ojciec Benito Jerónimo Feijóoa. Z zakupionej w klasztornej księgarni monografii dowiedziałem się, że człowiek ów, zmarły w roku 1764 jako prawie dziewięćdziesięcioletni starzec, uchodził za mózg epoki oświecenia: matematyk, fizyk, astronom, jeden z najwybitniejszych erudytów swego czasu, autor licznych rozpraw i traktatów. Tu mieszkał, w tym tu klasztorze, opuszczając jego mury tylko dla dawania wykładów w licznych uniwersytetach. Tak, benedyktyni to zakon wybitnie książkowy, dlatego i w tym klasztorze zgromadzono ogromną bibliotekę w myśl łacińskiej sentencji, która wykaligrafowana widnieje nad wejściem do jej pomieszczeń: CLAUSTRUM SINE LIBRARIO SICUT CASTRUM SINE ARMAMENTARIO - klasztor bez biblioteki, to jak zamek bez uzbrojenia.

Historię benedyktynów przybliżył nam współczesny malarz Enrique Navarra. W roku 1963 stworzył ogromny cykl malarski typu murale, rozpisawszy poszczególne epizody z dziejów zakonu na ścianach klasztornych krużganków drugiej kondygnacji. Malowidła utrzymane są w chłodnej, błękitnej tonacji, co nie przeszkadza, że są pełne wdzięku i lotności. I ciekawostka: historycznym postaciom przydał artysta twarze nam współczesnych celebrytów. Efekt znakomity, tym bardziej że niektóre ujęcia zostały zainspirowane obrazami dawnych malarzy, jak choćby Verneera.

Na dłuższe rozmyślanie wyszedłem na zewnątrz, do parku, gdzie w cieniu gigantycznego cyprysa stoi maleńki kościółek z przełomu IX-X wiek! Jest tak skromny, że aż wzruszający i może dlatego pokonał w stanie nienaruszonym wszelkie burze dziejowe. Mieli go zbudować chrześcijańscy uciekinierzy z zajętego przez muzułmanów rejonu Kordoby, mozarabowie. Może i oni przynieśli ze sobą sadzonkę śródziemnomorskiego cyprysa i posadzili drzewko na pamiątkę budowy  świątyni? Może uczynili tak w nadziei, że gdyby kościółek nie mógł przetrwać od wrogów, przynajmniej najeźdźcy oszczędziliby to drzewko, świadka bytności chrześcijan w tych stronach? Obecnie cyprys, ogromnie rozrośnięty i przez to zakwalifikowany jako narodowy pomnik przyrody, dumnie góruje nad koronami okolicznych drzew.

- Spójrz, co sobie kupiłam w klasztornym sklepie. - Mariola wręczyła mi medal z brązu, bity pięknym stemplem, stylizowanym na średniowieczny.

Święty Benedykt zwrócony jest w prawą stronę i błogosławi, w lewej ręce dzierży pastorał – znak przewodzenia trzodzie wiernych, bo opat u benedyktynów cieszy się władzą niczym biskup w diecezji. W otoku napis: SANCTUS BENEDICTUS, pisany na przemian majuskułą i minuskułą, jak to było w zwyczaju w średniowiecznych kodeksach. Po obu stronach, na awersie i rewersie, widnieją łacińskie sentencje i litery, których nie sposób rozszyfrować bez klucza, a tym jest załączona do medalu broszurka. Medal zatem nie jest amuletem, który miałby strzec przed niebezpieczeństwem. Zawiera modlitwy i to one mają moc błogosławieństwa.

W jakimkolwiek przebywam klasztorze benedyktyńskim, czy to w Polsce, jak w Tyńcu, czy we Francji, jak w Solesmes, zawsze przychodzą mi na myśl słowa czci, wdzięczności i podziwu dla ludzi reguły św. Benedykta. To oni ocalili fundamenty cywilizacji europejskiej, a więc spuściznę starożytnego Rzymu i starożytnej Grecji, myśl już przekutą w duchu chrześcijańskim, ocalili cywilizację łacińską.

Kiedy świat antyczny walił się pod ciosami barbarzyńców, którzy wcale nie chcieli go burzyć, lecz usiłowali osiedlać się na obszarach wysokiej cywilizacji, by korzystać z jej dóbr i dobrodziejstw, temu procesowi osiedleńczemu wyszli naprzeciw właśnie mnisi benedyktyńscy. Czy był sens walczyć zbrojnie z ludami, które zdołały już przełamać limesy na Dunaju i Renie i niczym powódź wlewały się falami w granice upadłego Imperium Rzymskiego? Nawet gdyby to imperium dysponowało jeszcze legionami? Pewnych procesów nie da się zatrzymać, tak wtedy, jak i obecnie. I benedyktyni w VI stuleciu byli tego świadomi. Objęli troską ludy obce, wznosząc klasztory na zajętych przez nie ziemiach.

Po co stawiali te klasztory, w jakim celu? Bo były ośrodkami nie tylko modlitwy i duchowości, ale i nauki, wiedzy, krzewienia umiejętności praktycznych. Jakże wymowne w swej treści są reliefy na drzwiach z brązu w bazylice na Monte Cassino! Ukazują zajęcia, jakim oddawali się mnisi, między innymi ucząc okoliczny lud uprawy roli na wysokim poziomie, budownictwa, odpowiedzialnych zachowań, kultury codziennej, okrzesania i krok po kroku przybliżając im zasady moralności chrześcijańskiej.

W okresie świetności temu tu klasztorowi w Samos podlegało w Galicji i na przyległych ziemiach ze trzysta innych wspólnot zakonnych, blisko sto kościołów i ze dwieście miast. Spacerując brzegiem rzeki Oribio, w której krystalicznie czystych wodach odbijają się niczym w zwierciadle niezliczone okna klasztoru na trzech piętrach, dostrzegłem poletka ziół i roślin leczniczych. Bo mnisi zajmowali się również aptekarstwem, sporządzając maści, balsamy, napary, nalewki, a także sławne likiery. To właśnie eksplozja w destylarni likierów spowodowała ów niszczący w skutkach pożar w roku 1951.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.