Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać-Bajeczny świat Kapadocjii (odc. VII)

Po zwiedzeniu starożytnych wspaniałości, bliskich sercu i Pawła Apostoła, który wystosował List do Kolosan, i Jana Ewangelisty w aluzjach pism kierowanych do siedmiu Kościołów Azji, wsiadłem w Pamukkale do autobusu z czerwoną tabliczką: Göreme. A zatem biorę kurs na Kapadocję! Przywarłem do okna na wiele godzin. Jechaliśmy za dnia. Otworzył się przede mną bezkres azjatyckiego kontynentu.

Za szybą krajobrazy Anatolii, wpierw mocno zróżnicowane, niebawem jednorodne, półpustynne, monotonne. Najbliższy Europie skrawek Azji, zwany Azją Mniejszą, to pomost kulturowy, to skrzyżowanie cywilizacji, to niczym palimpsest zapisany nakładającymi się na siebie warstwami kultur i języków. Ileż ludów, ileż armii przetoczyło się przez te ziemie od najdawniejszej starożytności! Tędy przemieszczali się Indoeuropejczycy z Subkontynentu Indyjskiego. Ileż wyłoniło się tu prowincji rzymskich, z których niektóre weszły nawet do pism Nowego Testamentu za sprawą św. Pawła. Apostoł Narodów zdeptał tę ziemię, a moja obecna trasa skrzyżowała się w kilku miejscach z Pawłową.  Anatolia - najważniejsza prowincja Bizancjum, którą bazyleusowie najwcześniej utracili na rzecz Turków.

Może się będę powtarzał, ale zawsze ubolewam nad tym, że Bizancjum nie wysłało we właściwym czasie misjonarzy do ludów tureckich, gdy te wychodziły z etapu plemiennego, by wejść na drogę poszukiwania własnej państwowości i bardziej cywilizowanego miejsca wśród ludów świata. Pozostawione samym sobie, plemiona te przyjęły w końcu islam, a nie chrześcijaństwo. Skoro chrześcijaństwo zaakceptowali Bułgarzy i Madziarowie, a nawet dzicy Wikingowie, dlaczegóż orędzia Dobrej Nowiny nie miałyby przyjąć ludy tureckie, które etnicznie nie mają nic wspólnego z Arabami? Tak jest, długa droga przez monotonną Anatolię skłania do podobnych rozmyślań. Przedzierałem się przez te przeurocze dla ziemie kilka razy wcześniej, raz podróżując na temat, kiedy zbierałem materiał do książki „Z Jerozolimy do Rzymu” śladami Apostoła Narodów. Czas na tych pustkowiach, dla mnie niezwykle malowniczych, otrzymywał w moim odczuciu wymiar czegoś bardzo realnego, czegoś, co się da jakby chwycić za rękę. To coś, co wcale nie przeminęło bezpowrotnie, by popaść w niebyt. W mojej świadomości przenikały się obrazy wywołane lekturą książek Runcimana.

Może dlatego przez dłuższą chwilę towarzyszyłem krzyżowcom z pierwszej krucjaty, zarówno chłopom porwanym entuzjazmem i zapałem wyswobodzenia profanowanego przez muzułmanów grobu Chrystusa, jak i lepiej przygotowanym rycerzom, którzy prawie tym samym szlakiem co poprzednicy przedzierali się na Wschód. Tak jedni, jak i drudzy nie mieli większego pojęcia o świecie swoich marzeń. Wyruszając w nieznaną drogę, nie wiedzieli, co ich czeka. I ginęli z głodu, pragnienia, wycieńczenia,  z rozpaczy i zawodu, przygnieceni tęsknotą za pozostawionymi rodzinami i swoim małym spokojnym światem, szli mordowani w zasadzkach i bici w regularnych bitwach. Wpatrywałem się w gładką jak lustro powierzchnię Jeziora Gölü o słonej i gorzkiej wodzie, niezdatnej do picia.  Ilu spragnionych krzyżowców zmarło nad jego brzegami, próbując gasić pragnienie w lejące się żarem z nieba lipcowe dni 1097 roku!

Na horyzoncie gigantyczne stożki dwóch wulkanów, jeden to  Erciyes Dagi, wypiętrzony na wysokość 3916 m, drugi, niższy o siedemset metrów to Hasan Dagi. Oba wydają się potężne,  bo nie towarzyszą im żadne inne góry u podnóża. Nawet w środku lata lśnią w śniegach. Te czynne w czasach geologicznych wulkany, obecnie wygasłe, uformowały powierzchnię skorupy ziemskiej w promieniu dziesiątków kilometrów.  Gruba  na setki metrów warstwa tufu wulkanicznego, kształtowana w procesie erozji przez setki tysięcy lat, przybrała fantastyczne formy: usypiska, pilastry, piramidy, grzyby, fallusy, maczugi, kominy, czapy, kaptury. W formacjach można dopatrzyć się wszystkich kształtów, jakie tylko zdoła podpowiedzieć wyobraźnia.

Tę niewiarygodnie piękną krainę, zwaną Kapadocją,  zamieszkiwali ludzie od prawieków. Hetyci stworzyli na tych obszarach wysoką cywilizację. Otwarta ku Wschodowi Kapadocja, stamtąd otrzymywała impulsy cywilizacyjne, przenikające głównie z Persji. Po podboju Azji przez Aleksandra Wielkiego i rozpadzie jego imperium, Kapadocją rządziła lokalna dynastia grecka, co włączyło ją w krąg wysokiej kultury hellenistycznej. Dość późno, bo dopiero w 17 roku, za Tyberiusza, ziemia ta uzyskała status prowincji rzymskiej. Był to czas rozprzestrzeniania się chrześcijaństwa, które z końcem I wieku weszło do miast, w pierwszym rzędzie do Cezarei Kapadockiej, stolicy prowincji. Tu rozpoczynała swój bieg główna magistrala komunikacyjna na osi wschód-zachód, podążając do Ikonium, skąd dalej - do Efezu. Paweł Apostoł odcinkami przemierzał tę drogę. Gminy chrześcijan musiały być i liczne i prężne, bo wspomina o nich już Piotr Apostoł w swym pierwszym liście. Znany jest biskup z Kapadocji, niejaki Aleksander, który odwiedził Jerozolimę na krótko przed 200 roku. Wielu chrześcijan z tego rejonu wycierpiało wielkie prześladowania, poczynając od Decjusza w połowie III w. i za kolejnych cesarzy aż do Dioklecjana, czego przykładem może być męczeństwo jednego z nich, św. Hierona, którego zamęczono wraz z trzydziestoma towarzyszami. Pewnym miernikiem, jak głęboko zakorzeniło się chrześcijaństwo w miastach, co prawda nielicznych na tych pustkowiach,  może być przykład urodzonego w Cezarei około 330 roku Bazylego Wielkiego. Jego rodzina: babka, ojciec, matka, siostra i dwaj bracia, od dawna chrześcijanie, wszyscy oni dostąpili chwały ołtarzy. Sam Bazyli został wybrany biskupem rodzinnego miasta, tak jak jego młodszy brat, Grzegorz mianowany biskupem Nyssy. Ta ziemia wydała innego jeszcze Grzegorza, urodzonego w Nazjanzie, przyjaciela Bazylego. Wszyscy trzej jako teolodzy, pisarze, oratorzy, organizatorzy życia kościelnego, mężowie walczący z herezjami,  zostali zaliczeni w poczet wielkich Ojców Kapadockich Kościoła wschodniego.  
                                                            
                                                               *****
Kapadocja jest krajem pustkowi z nielicznymi miastami, dlatego upodobali ją sobie pustelnicy. Obok Egiptu, Synaju, Pustyni Judzkiej i pustyń syryjskich, uchodzi za ojczyznę monastycyzmu wschodniego. Proces przenoszenia się z miast na pustynię został zahamowany w wyniku najazdów arabskich w połowie VII wieku. Sto lat później wyłonił się konflikt wokół zasadności czci obrazów, który poważnie wstrząsał posadami Bizancjum przez długi czas, od 717 do 843 roku. Odległa od Konstantynopola Kapadocja nie była wolna od obrazoburstwa, co znalazło odbicie w lokalnej odmianie sztuki chrześcijańskiej tamtego czasu. Ale najgorsze dopiero miało nadejść w XI wieku. Hordy Turków Seldżuków rozniosły cesarską armię chrześcijańską w regularnej bitwie pod Mazinkurt w 1071 roku. Cesarz dostał się do niewoli sułtana i tam został zgładzony. Był to początek tureckiej infiltracji na wschodnie prowincje cesarstwa. Ludność chrześcijańska z rejonu Kapadocji, pozostawiona sama sobie, bez osłony wojska, z bojaźni przed prześladowaniami zaczęła schodzić do podziemi.

To kapadoccy chrześcijanie, chroniąc się przed Arabami i Turkami, migrowali z żyznego płaskowyżu anatolijskiego w doliny. I tam, w księżycowym krajobrazie, przystąpili do drążenia w skałach o fantastycznych kształtach kaplic, kościołów i klasztorów. Obiektów tych są setki. Jedne wykuwano w klifach obrzeżających doliny,  inne  w skalnych ostańcach, wreszcie drążono głęboko pod ziemią całe osady. Chociaż skalne kościoły występują w rozproszeniu na całym obszarze Kapadocji jako pojedyncze obiekty, można wyróżnić cztery rejony, a w każdym z nich naliczyć dziesiątki świątyń. Najbardziej zwartym jest obszar w kształcie trójkąta, którego wierzchołkami są miejscowości Avanos, Göreme i Urgüp.

25 kilometrów na południowy wschód od miasta Aksaray, w starożytności zwanego Koloneia Archelais, płynie w głębokiej dolinie, długiej na 10 kilometrów,  rzeka Melendiz Suyu. To w ścianach tej doliny, zbudowanych z pionowych skał, ale już nie pochodzenia wulkanicznego, zidentyfikowano ponad sto kościołów, a każdy z nich ozdobiony był freskami. Nawet w niższych partiach Hasan Dagi (3268 m) - może przykładem greckiego Olimpu - pustelnicy drążyli w warstwach tufu kaplice i cele dla siebie, a dla miejscowej ludności większe kościoły. Za czwarty rejon można uznać obszar położony 13 kilometrów na północ od Nevşehir, gdzie w sąsiedztwie wsi Gülşehir znajduje się skupisko kościołów wykuwanych w pionowych klifach o tak monumentalnych fasadach, iż podobieństwem mogą kojarzyć się z grobowcami Petry w Jordanii.

Wykuwane wewnątrz skał kościoły przestrzegają tych samych planów architektonicznych, jakie obowiązywały w budownictwie na powierzchni ziemi. Najczęściej spotykanym, bo najłatwiejszym w drążeniu, jest plan prostokąta. Wznoszono na nim głównie mniejsze kaplice, za to kształtnie przesklepione kolebkowo, zaopatrzone w półkolistą apsydę z przeznaczeniem na ołtarz. Mogą jej towarzyszyć po bokach dwie mniejsze nisze o wklęsłym wykroju w rodzaju  miniaturowych apsyd.

Bardziej ambitnym jest plan równoramiennego krzyża greckiego. Ma on już cztery monolityczne kolumny, też wykute w litej skale, które pełnią rolę raczej ozdobną, a nie konstrukcyjną, bo oparta na nich kopuła, tak samo wykuta w skale, niejako wisi sama z siebie i nie potrzebuje żadnych podpór. Ta odmiana kościoła może mieć trzy nawy. W takim wypadku nawę centralną od bocznych oddzielają dwa rzędy kolumn, najczęściej o trzech kolumnach w rzędzie. I znów mają one zastosowanie nie nośne, lecz estetyczne, dla podkreślenia majestatu świątyni, aby i te podziemne kościoły nie odbiegały wyglądem od  naziemnych.

Wreszcie spotykamy plan pełnej bazyliki, a więc występują trzy nawy, środkowa jest szersza od bocznych, bieg każdej nawy kończy duża apsyda. W apsydzie centralnej, dookoła ołtarza biegnie półokręgiem syntronon, przyścienna ława, też wykuta w litej skale, przeznaczona dla duchowieństwa. Pośrodku jest kamienny tron dla dostojnika kościelnego, może i biskupa. Miejsce ołtarzowe odgrodzone jest od ludu templonem, niską, kamienną barierką, która po zakończeniu konfliktu obrazoburczego w 843 roku przekształcała się stopniowo w ikonostas. I znów wykuwane w skale kolumny rozdzielają nawy, po trzy w każdym rzędzie. Nie mogło zabraknąć przedsionka. Kościół w Grecji bez narteksu to kościół okaleczony. Przed ołtarzem stoi przytwierdzony monolitycznie do podłoża ambion - wykuta w skale kazalnica o czterech stopniach.

Wewnętrzne ściany i sklepienia świątyń, nawet najmniejszych kaplic, pokryte są freskami w zgodzie z wymogami ortodoksyjnej liturgii. W miarę jak pozwalała na to kubatura, w świątyniach tych próbowano  przestrzegać literalnie kanonu malarskiego, jaki wypracowano w wyniku triumfu ortodoksji. Wtedy to, na soborze w Konstantynopolu w 843 roku, orzeczono ostatecznie, że jest rzeczą słuszną i pożyteczną ddawanie czci nie obrazom samym w sobie, ale Osobom Boskim i świętym na nich przedstawianym. Pod względem artyzmu malarstwo to nie jest równe. Jakże wzruszające są owe próby zmierzenia się środkami artystycznymi z wielką nauką Kościoła, próby czynione ręką często niewprawną, kiedy brak talentu anonimowy artysta zastępował dobrą wolą, gorliwością i zapałem. Ale występują kościoły całe pokryte wspaniałymi malowidłami, takimi, które być może wyszły nawet z wykwintnych ośrodków Konstantynopola. Do takich zalicza się  kościół Tokali w Göreme, ogromny i dostojny, wyróżniający się na ścianie centralnej niebieskim tłem, z którego, jak z lazuru niebiańskiego, wyłaniają się postaci świętych, całe ich orszaki w układzie hierarchicznym, bo nawet w niebie nie ma równości, obowiązuje hierarchia zasług. A sceny narracyjne! Jakże są przemawiające, inspirowane Ewangelią. Niewymownie piękne jest malarstwo niewielkiego kościoła w Göreme, od maleńkiego okienka zwanego Ciemnym, do którego wnętrza wchodziło się po zewnętrznej drabinie. Prawdziwe cuda! I co ważne, malowidła te zachowane są w znakomitym stanie, bo w większości innych przypadków noszą ślady celowych, mechanicznych zniszczeń, kiedy muzułmanie w swym przesądzie zwykli wydłubywać oczy przedstawianym postaciom. Te malowidła są kompletne. Podejmują cykl pasyjny, bo na więcej nie pozwoliła ograniczona powierzchnia ścian i sklepień. Wielki artysta zaprezentował program według dodekeartonu, czyli przywołał dwanaście głównych scen ewangelicznych, które jako nieodzowne weszły do kanonu Kościoła ortodoksyjnego.

Kiedy ozdabiano te kościoły? Najstarsze malowidła pochodzą z okresu przedobrazoburczego, co jest ewenementem na Wschodzie, że się w ogóle tak starodawne dochowały. Przecież cesarskie dekrety zobowiązywały poddanych do niszczenia malowideł w całym państwie, nawet w odległych prowincjach. W okresie obrazoburstwa, a więc od VIII do połowy IX wieku, sztuka malowania jakby zawisła w oczekiwaniu: co też nastąpi, jaki będzie finał sporów? Na wszelki wypadek stosowano się do cesarskich dekretów zabraniających malowania osób świętych, bo malowanie takowych uznano za wyraz idolatrii. W IX wieku powrócono do malowania, tyle że dość jeszcze nieśmiało. Erupcja sztuki przypada na stulecia X i XI. Wydarzenia polityczne związane z najazdem Turków Seldżuków wyhamowały twórczość artystyczną, najwidoczniej miejscowi chrześcijanie trwali w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków stojąc przed niewiadomą, co też się z nimi stanie. Kiedy przybyli w XIV wieku Turcy Osmańscy, miejscowi chrześcijanie byli zaledwie tolerowani. Stanowili bardzo ubogie, rozproszone wspólnoty, gnębione nadmiernymi podatkami, odcięte od patriarchatu w Konstantynopolu – słowem, żyjące w wielkiej izolacji i w bolesnym utrapieniu. Podobno ostatnie rodziny chrześcijan wysiedlono z Kapadocji po pierwszej wojnie światowej i po wojnie grecko-tureckiej w latach dwudziestych XX wieku. Szczęściem obecnie rząd turecki objął opieką muzealną najbardziej wiodące zabytki. Ale setki drobniejszych obiektów sakralnych ciągle znajdują się poza możliwościami służb muzealnych i jak dawniej wystawione są na niszczenie i profanację.
                                                                 *****
Wzruszyła mnie miejscowość Derinkuyu, dokąd udałem się minibusem w grupie kilku przygodnie poznanych turystów. To nie daleko, jakieś czterdzieści minut jazdy w głąb Kapadocji. Jedna z blisko dwustu zidentyfikowanych przez archeologów podziemnych osad, a zapewne jest ich więcej, tyle że nie natrafiono jeszcze na ich wejścia do podziemi. Wszystkie tworzyły prawdziwą podziemną aglomerację  w sąsiedztwie dzisiejszego miasta Nevsehir.

Podobno chrześcijanie dotarli w ten zapomniany przez ludzi, półpustynny obszar na przełomie III i IV wieku, uchodząc przed prześladowaniami Dioklecjana i Galeriusza. Schodzili wtedy głęboko pod ziemię, nawet na 85 metrów, drążyli na kilku poziomach całe osady.  Ludzie ci żyli we wspólnotach, jak gdyby w podziemnych parafiach, mając do dyspozycji wszystko to, co jest niezbędne do życia na powierzchni: komnaty, sale, cele, kaplice, wspólne jadalnie, magazyny, prasy do wytłaczania oliwy, cysterny, warsztaty, w podłożu drążyli głębokie na kilkanaście metrów studnie, w zagrodach trzymano owce i kozy, zakładali nawet cmentarze na podobieństwo rzymskich katakumb. Wszystko to połączone było labiryntem schodów, tuneli, chodników i korytarzy o łącznej długości kilkunastu kilometrów.

Nie powietrze, bo w tych podziemiach system wentylacji być znakomicie rozwiązany, lecz oświetlenie stanowiło główny problem. Jak oświetlić wszystkie te pomieszczenia? Tu i ówdzie daje się zauważyć wydrążone w ścianach  zagłębienia, rodzaj miniaturowych nisz, w których płonęły lampki oliwne i kaganki. Ich migotliwe płomyki rzucały mdławe światło w promieniu dwóch, trzech metrów, dalej zalegał wieczny półmrok. Niektóre pomieszczenia, wysokie nawet na trzy metry,  osiągały kilkadziesiąt metrów kwadratowych powierzchni. A jak radzono sobie z kładzeniem malowideł na ścianach i sklepieniach podziemnych kaplic? W kilku przypadkach prezentują pełny program ikonograficzny. W tych ciemnościach nie można było ogarnąć całych powierzchni przeznaczonych do zamalowania. Prawdopodobnie malowano fragmentami, co wcale  nie wpłynęło ujemnie na pełną prezentację zamierzonego programu ikonograficznego.

W niedalekiej odległości od skupiska podziemnych miast płynie w głębokim wąwozie wąska rzeka Melendiz. Na czternastu kilometrach, pomiędzy wioskami Ihlara i Selime, wąwóz tworzą prostopadłe ściany bazaltu i innych skał pochodzenia wulkanicznego uformowanych  aktywnością wulkanu Hasan. Zalegająca głęboko warstwa lawy, poddana złożonym procesom erozyjnym, wytworzyła stosunkowo dobre gleby powierzchniowe, a te od najdawniejszych czasów znajdowały uznanie koczujących w tych stronach ludów. W okresie istnienia imperium Hetytów nomadzi podjęli osiadły tryb życia i przystąpili do uprawy ziemi.

Bardzo wcześnie, bo w okresie rzymskich prześladowań, w ten niewymownie malowniczy wąwóz zeszli z płaskowyżu chrześcijanie i zabrali się za drążenie w pionowych skałach izb dla siebie. Na obu brzegach rzeki Melendiz, głęboko na dnie wąwozu, głównie w sąsiedztwie pobudowanych na wysoczyźnie wiosek Ihlara i Belisirma,  masowo osiedlała się ludność chrześcijańska. Uciekali w te niedostępne strony przed co raz częściej pojawiającymi się w sercu Kapadocji tureckimi jeźdźcami z plemienia Seldżuków. W jednym tylko rejonie wioski Ihlara archeolodzy zidentyfikowali ponad pół tysiąca wyciętych w skałach  chrześcijańskich  domostw i ponad setkę kościołów. Ich mnogość pozwala wyrobić sobie pogląd o liczbie chrześcijan zasiedlającej Kapadocję: naprawdę była imponująca.

Trzy były okresy infiltracji obcych ludów na żyzne płaskowyże Kapadocji. Od VII do IX wieku największe zagrożenie dla mieszkającej tam ludności chrześcijańskiej pochodziło ze strony zislamizowanych Persów i arabskich jeźdźców. Drugi okres pomiędzy XI a XIII wiekiem przypadł na najazdy Seldżuków. Wraz ze śmiercią ich sułtana Mesuta II w roku 1308 Seldżucy na dobre opuścili Kapadocję. Nastała chwila wytchnienia. Krótkie, ale niezwykle niszczące okazały się rajdy Mongołów w XIII wieku, ci pojawiali się znienacka, by grabić, mordować i porywać ludzi bez intencji osiedlania się na stałe. XV stulecie to okres stopniowego, ale ciągłego przenikania  do  Kapadocji Turków osmańskich. Ich sułtan, Fatih Mehmet w roku 1470 zajął miasto Aksaray, po Cezarei Kapadockiej największe w regionie. Już sam ten krótki przegląd okupantów Kapadocji pozwala uświadomić sobie okoliczności ukrywania się chrześcijańskich autochtonów w niedostępnych skałach, na dnie wąwozów, w kryjowkach pod ziemią.

Głęboko poruszyły mnie malowidła w skalnych kościołach doliny rzeki Melendiz! Na zwiedzanie niektórych z nich udałem się z miejscowym przewodnikiem, a to dlatego że najbardziej wartościowe obiekty zabezpieczono przed wandalami żelazną kratą i bez klucza nie da się wejść do środka. Szkoda, że tak późno uświadomiono sobie w tureckim państwie wartość wielkiej sztuki chrześcijańskiej. Ale dobre i to, że w ogóle przyszła refleksja. Może z powodu turystów głodnych historycznych atrakcji. Przez wiele lat te wspaniałe zabytki w żaden sposób nie były chronione, każdy mógł wejść do grot i robić tam co chciał. Pasterze trzymali w nich siano, sami chronili się przed deszczem i chłodem, rozpalali ogniska. Nie rozumiejąc treści malowideł wyrostki z okolicznych wsi zwyczajem muzułmańskim wydłubywali oczy postaciom świętych. A do tego warunki atmosferyczne: zimą wilgoć, wiosną roztopy i zacieki na ścianach. Wszystko to spowodowało, że malowidła utraciły swój pierwotny blask. Niemniej na podstawie tego, co ocalało, da się jeszcze ocenić ich wartość.

Na dalekiej prowincji, z dala od wielkich ośrodków kultury bizantyńskiej, kwitła ta sama sztuka co w Konstantynopolu, w Trepizondzie, w Tesalonikach. Ta sama, ale nie na tym samym poziomie. Malarstwo kapadockie potrafi wzbudzać wzruszenie: tutejsi chrześcijanie, ciemiężeni przez tylu różnych najeźdźców, pozostawieni samym sobie, bo amputowane po kawałku państwo bizantyńskie nie miało możliwości ochraniania ich zbrojnym ramieniem,  wiernie trwali we wspólnocie Kościoła, na przekór wszystkim przeciwnościom. I to żarliwe przywiązanie potrafili wyrazić środkami artystycznymi, tak jak potrafili, niekiedy bardzo nieporadnie. Doprawdy, wzruszająca to sztuka, często naiwna przy próbie oddania wielkich prawd wiary. Nie widać w tej sztuce popisów wyrażania pędzlem ludzkich wzruszeń, zachowań,  przeżyć, z czym mamy do czynienia w wielu kościołach Grecji, często w wiejskich cerkwiach Serbii,  Bułgarii i Macedonii. Tutejsza sztuka jest prosta, dosadna, przemawiająca do serca treścią Ewangelii bez wysilania się na poszukiwanie artystycznych zabiegów, jak to miało miejsce w stołecznych ośrodkach w czasach  renesansu Komnenów i Paleologów. Takimi drobiazgami, jak poszukiwaniem piękna w technice malowania, nikt się tu nie przejmował. Do tych izolowanych od kulturalnego świata chłopów i pasterzy żaden artysta ze stolicy  nie docierał. Miejscowi twórcy  musieli radzić sobie sami. Owszem, mieli duchownych, z których zapewne tylko nieliczni wypuszczali się w daleki świat, do Konstantynopola, gdzie wielka sztuka nigdy nie uwiędła.

Wyjeżdżałem z Kapadocji z poczuciem niedosytu. Wprawdzie bywałem w tych stronach nie jeden raz, ale zawsze na krótko, jakby przelotem. Za każdym razem dopadała mnie ta sama nostalgia, jakbym tracił coś z własnego dziedzictwa kulturowego. Chciałbym tu pozostać dłużej, nawet na kilka tygodni, by jeszcze głębiej nie tyle poznać, ile przeżyć tę niewymownie czarującą krainę. I jej skarby. Bardzo sobie cenię okoliczność, że w Göröme zamieszkałem nie w hotelowym pokoju, lecz w skalnej pieczarze zamienionej na rodzinny hotelik. Doceniłem wówczas wartość dywanów, którymi wymoszczone było klepisko. Przez wybity w litej skale otwór  przenikało do środka powietrze i wdzierał się promień słońca. Pianie kogutów budziło mnie na długo przed świtem. I poszczekiwania psów! I pobrzękiwanie pasących się gdzieś w dolinie owiec. Dotknięcie świata, który nie jest już dostępny w miastach. Ubolewałem, że do plecaka nie wcisnąłem choćby krótkiego teksu któregoś z kapadockich Ojców Kościoła. To dopiero byłaby uczta duchowa, ale i intelektualna, móc zgłębiać ich treść w naturalnym środowisku wykluwania się ponadczasowej mądrości.  Gdyby jeszcze móc je wchłaniać po grecku!  Owszem, czytać jeszcze potrafię, ale rozumieć już nie. Znajomość mej greki zatrzymała się na poziomie kilku gnomów z okresu przed hellenistycznego.

***

Kolejny odcinek tych pasjonujących zapisów z podrózy za tydzień.

kn

 

Copyright © 2017. All Rights Reserved.