Publikacje członków OŁ KSD
prof.Tadeusz Gerstenkorn-Dom rodzinny szkołą miłości
Czasami zastanawiamy się, skąd się biorą ludzie ofiarni, gotowi przyjść z pomocą każdemu, kto jest w potrzebie, jak możliwe jest zostanie wolontariuszem, gotowym do posługi dla bliźnich.
Z rozmów z tymi ludźmi można się dowiedzieć, że źródłem inspiracji ich samarytańskich poczynań było wychowanie w domu rodzinnym, z którego brali przykład szlachetnych czynów.
Przypuszczam, że niewiele osób zauważyło, iż 1 czerwca był Międzynarodowym Dniem Rodziny. U nas, w Polsce, przyjęło się, że dzień ten, tak jak było za czasów PRL-u, obchodzony jest jako Dzień Dziecka. Nie zauważyłem szczególnego zainteresowania mediów tym dniem. Szkoda, bo dziecko obecnie jest często bez opieki rodziny, pozbawione ojca lub matki na skutek panującej mody na rozwody.
W domu rodzinnym zdobywamy (a przynajmniej powinniśmy) zdobywać przykład szacunku dla drugiego człowieka, zrozumienia, że istnieje rozmaitość poglądów w różnych sprawach. Bywa czasem tak, że okazana troska o los drugiego człowieka „rozmiękcza” serce nawet osoby oddanej formalnie nieludzkiej idei i powoduje pewne ulżenie doli osoby maltretowanej.
Przypominam sobie taki dość osobliwy przypadek z mego życia. Jako młody człowiek (miałem wówczas 17 lat) byłem odesłany z miejsca pracy na roboty przymusowe przy kopaniu rowów przeciwczołgowych, które Niemcy pod koniec wojny, w drugiej połowie 1944 roku, tworzyli na trasie wielu set kilometrów na ziemiach polskich (wówczas pod opupacją). Były one tak pomyślane, by jakiś czołg (w tym przypadku radziecki), gdy chciał pokonać tę przeszkodę, a w nią wjechał, to niestety mogło to okazać się bardzo trudne lub nawet niemożliwe, gdyż rów był dość głęboki i szeroki. Kopanie rowu było ówcześnie ręczne i musieli to wykonywać polscy „zesłańcy”. Rekrutowali się oni często z likwidowanych w tym czasie przez Niemców zakładów pracy ze względu na zbliżający się front i możliwość pojawienia się armii radzieckiej. W tej grupie znalazłem się również ja na odcinku znajdującym się w Grabowie w niewielkiej odległości od Łęczycy ( w czasie okupacji niemieckiej miejscowość ta nazywała się Grabenteich).. Najpierw przebywałem w obozie przejściowym znajdującym się w Łodzi w pomieszczeniu dawnej fabryki przy ulicy Łąkowej. (w czasie okupacji ulica ta miała inną nazwę). Nocleg spędzało się na kamiennej posadzce. Każdy radził sobie jak mógł i potrafił. Rano prowadzono nas wśród deszczu na dworzec kaliski (był w niedużej odległości), skąd pociągiem przewieziono do Łęczycy. W Łęczycy zawieziono nas ściągniętymi wiejskimi furmankami na miejsce pracy, umieszczając w jakiejś oborze. Rano była segregacja do pracy. Myć się można było na dworze pod wiejską studnią. Ja miałem to szczęście, że zechciał mnie przyjąć na nocleg do swej kuchni tamtejszy fryzjer o nazwisku Kozajda. Miał pięcioro dzieci. Spałem na podłodze szczęśliwy, że nie w oborze. Do dziś mam kontakt z jego córką. Mieszka obecnie w Ozorkowie. Wyszła za mąż i nazywa się Florczak.
Po kilku tygodniach tej udręki mamie mojej udało się dotrzeć do mego miejsca pracy i pobytu. Nie było to łatwe, bo wymagało zgody władz niemieckich na przemieszczenie się z miejsca zamieszkania (było to nowe lokum po przesiedleniu), w tym przypadku z Łodzi.. Jak to dokonała - nie wiem. Sama była osobą schorowaną (widoczny parkinzonizm), wycieńczoną, z rzucającymi się w oczy objawami choroby. Przypuszczam, że stan ten oraz poświęcenie, wywarł wpływ na niemieckim komendancie odcinku (chodził w mundurze NSDAP (National-Sozialistische Deutsche Arbeiter Partei – Narodowo-Socjalistyczna Niemiecka Partia Robotnicza – Niemiecka Partia rządząca). Był więc zdeklarowanym funkcjonariuszem tej partii. Niestety nie pamiętam jego nazwiska. Przypuszczam, że dał do zrozumienia polskiemu lekarzowi pełniącemu niby medyczną opiekę nad polskimi pracownikami, a ten dał mi orzeczenie, że mój stan fizyczny nie kwalifikuje się do przebywania w pracy przymusowej. Zostałem zatem zwolniony i mogłem powrócić do dawnego miejsca pracy w niemieckim browarze. Gdy dzisiaj odtwarzam sobie te ubiegłe, okropne fakty, to widzę w tym wpływ jakiejś niespodziewanej empatii (współczucia) u niemieckiego urzędnika wywołanej ofiarnym czynem mej chorej mamy.
Uogólniając to wydarzenie sprzed prawie 80 lat wyciągam taki wniosek, że szlachetny czyn oddziaływuje swym przykładem na otoczenie i sprawia, że nawet tak zwane zatwardziałe serca miękną i stają się nawet okresowo lepsze. To uogólnienie jest o tyle uzasadnione, że, jak się spodziewam, można by przytoczyć wiele analogicznych wydarzeń, tyle, iż mało kto się stara, by to zanotować i przekazać do wiadomości.
Tytuł artykułu stanowi pewną tezę moralną. Może powstać pytanie, czy życie potwierdza tę tezę, czy daje jakiś spektakularny (rzucający się w oczy) przykład. Otóż 14 sierpnia 2021 roku moja 80. Rocznica bohaterskiej, męczeńskiej śmierci świętego (obecnie) franciszkanina ojca Maksymiliana Kolbego. Należy, choć w skrócie) przypomnieć tę postać. Późniejszy franciszkanin Maksymilian Kolbe urodził się 8 stycznia 1894 roku w Zduńskiej Woli pod Łodzią. Rodzice jego Juliusz i Marianna nadali mu imię Rajmund. Rodzina Kolbe przeniosła się w 1897 r. do Pabianic (jeszcze bliżej Łodzi. Rajmund żył w domu rodzinnym atmosferą miłości do człowieka (bliźniego). To znalazło swój pełny wyraz w jego późniejszym dorosłym życiu. Już jako młody człowiek wstąpił do zakonu franciszkanów i tam, we Łwowie, przyjął imię zakonne Maksymilian. Nie znam powodów wybrania tego imienia, ale imię to ma dla mnie ciekawe skojarzenia. Pierwsza część imienia (maks) daje apel do maksymalnie możliwie największych osiągnięć w życiu, a druga część (milia) nasuwa mi łacińskie słowo militia (milicja), co oznacza służbę, obowiązek, a w rozumieniu zakonnym walkę o dobro. Być może (?) to znalazło swój wyraz w życiu Maksymiliana, a gdy w 1912 r został skierowany do Rzymu (widocznie był zdolnym zakonnikiem) i po obejrzeniu bluźnierczego marszu masonerii przyjął drugie imię zakonne Maria, a w 1918 r. założył Rycerstwo Niepokalanej. W tymże 1918 roku przyjął święcenia kapłańskie i 28 kwietnia w 1919 r. wrócił do Krakowa i tam w 1922 r. wydał pierwszy numer Rycerza Niepokalanej. W 1927 r. powierzono mu misję założenia klasztoru pod Warszawą. To miejsce nazwał Niepokalanów. W 1930 r. wyjechał do Japonii i tam, w Nagasaki, założył klasztor franciszkanów (oraz utworzył seminarium duchowne), który ocalał mimo ataku atomowego 9 sierpnia 1945 r. W 1936 r. o. Maksymilian Kolbe wrócił do Niepokalanowa. Niestety 11 lutego 1941 r. został aresztowany przez gestapo i po pobycie na Pawiaku przesłany do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie otrzymał numer 16670. Dnia 29 lipca 1941 r, na apelu obozowym zarządzonym przez niemieckiego oficera Heinricha Krotta zaofiarował się sam pójść do celi ze śmiercią głodową za skazanego uprzednio współwięźnia, żonatego i posiadającego rodzinę człowieka – Franciszka Gajowniczka i 14 sierpnia 1941 r. poniósł śmierć męczeńską, tj. 80 lat temu, dobity zastrzykiem z fenolu. W uznaniu jego heroicznego czynu i życia papież Jan Paweł II dnia 10 października 1982 r. uznał go jako świętego Kościoła Katolickiego, czyli go kanonizował. O. Maksymilian Kolbe najpierw był beatyfikowany 17 października 1971 r. przez papieża Pawła VI.
Sądzę, że warto zapoznać się z aforyzmami znanych ludzi (aforyzm to krótka wypowiedź wyrażająca jakąś myśl moralną lub filozoficzną):
Miłość prawdziwa zaczyna się wtedy, gdy niczego w zamian nie oczekuje.
/Antoine de Saint-Exupéry/
Szczęściem jednego człowieka jest drugi człowiek.
/Jean Paul Satre/
Jedno jest tylko w życiu szczęście: kochać i być kochanym.
/George Sand/
Niech każdy człowiek, z którym się spotykasz, odejdzie od ciebie lepszy i szczęśliwszy.
/od Jadwigi Bedy przez internet/
Człowiek doskonali się w społeczności, najlepiej w gronie rodzinnym
/Tadeusz Gerstenkorn/