Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Liczy się człowiek

Czy gazety lokalne w Polsce przeżywają renesans?

Z Ewą Barlik, dyrektorem Stowarzyszenia Gazet Lokalnych rozmawia Błażej Torański. Ewa Barlik jest dyrektorem biura Stowarzyszenia Gazet Lokalnych od 2005 roku. Wcześniej była dziennikarką i redaktorem w "Rzeczpospolitej" (1991-2002), dyrektorem marketingu "Rzeczpospolitej" i "Muratora". Pisze książki i artykuły dotyczące biznesu, zarządzania, komunikowania. Jest doradcą PR.

Czy gazety lokalne w Polsce przeżywają renesans?

Właściwie od dwudziestu lat to jest nieustanny rozwój, typowy produkt made in Poland. Nie można mówić o powrocie zainteresowania nimi, bo one stale wzbudzają emocje. Powstały równolegle z samorządem, ale nigdzie na świecie w tak szybkim czasie nie odniosły równie wielkiego sukcesu, jak w Polsce. Wszędzie gazety lokalne są popularne i czytane. W krajach skandynawskich czy we Francji często wychodzą ledwie na czterech stronach i trafiają do tylu domów, ile jest w miasteczku czy we wsi, ale u nas jest podobnie. Tygodnik Ziemi Chrzanowskiej "Przełom" czy "Gazeta Jarocińska" sprzedają dokładnie tyle egzemplarzy, ile jest kominów w powiecie.

Które gazety są liderami sprzedaży na rynku?


Zaskakujące, ale najlepiej sprzedaje się tygodnik, który istnieje zaledwie od dziesięciu lat. "Gazeta Regionalna", wydawana w Żarach, Żaganiu i Nowej Soli, w nakładzie ok. 35 tys., sprzedaje prawie 29 tysięcy. Za nią lokuje się "Tygodnik Siedlecki" i "Panorama Leszczyńska". Większość tytułów schodzi do pustej półki. Jeśli ktoś umrze we wsi, to sprzedaje się mniej dokładnie o jeden egzemplarz. Gazeta lokalna jest bardzo dokładnie zaadresowana do swoich odbiorców, którzy są jej wierni, lojalni, czytają ją regularnie całe rodziny. O sukcesie sprzedaży decyduje też zbudowana przez wydawców własna sieć dystrybucji. Prasa lokalna sprzedaje się w Polsce w 40 tysiącach punktów, do których często nie docierają inne gazety.

Jak radzą sobie z konkurencją?

Konkurują z lokalnymi dodatkami do dzienników regionalnych i gazetami wydawanymi często przez władze gminy czy gminne ośrodki kultury. Ale konkurencję tę wygrywają. Ostatnio Urząd Miasta w Tarnowskich Górach przeprowadził badanie, skąd mieszkańcy czerpią informacje o sprawach lokalnych? 95 proc. respondentów wskazało "Gwarka" - lokalny tygodnik, a tylko 18 proc. dodatek lokalny do "Dziennika Zachodniego", przy czym nakłady obu są takie same, wynoszą 12 tys. egz. Tu jednak konkurencja jest uczciwa, bo tych gazet nikt nie finansuje z publicznych pieniędzy. Gorzej wygląda sprawa tak zwanych gazet samorządowych, które są tubą lokalnej władzy i oczywiście korzystają z jej wsparcia finansowego. To wynik luki prawnej w systemie, braku kultury i wyczucia w środowisku władz lokalnych, bo nigdzie indziej na świecie takie zjawisko nie występuje, poza Białorusią.

Czy sukces wydawniczy gazet wynika stąd, że są "na maksa" lokalne?

Wyłącznie z tego. Są maksymalnie lokalne i nie piszą w ogóle o sprawach ogólnopolskich, nie mówiąc o światowych. Przy tym są dobrze sprofilowane, przeglądowe, nie trzymają się jednego tematu. Mają informacje bardzo często podzielone na gminy, opisują lokalną kulturę czy sport ze szkolnego boiska. Ludzie sięgają po nie, bo widzą swoje nazwisko albo twarz. Redakcje patronują akcjom z udziałem czytelników, relacjonują bale maturalne, publikują zdjęcia narodzonych maluchów, wymieniają nazwiska zmarłych. Ostatnio stały się popularne - choć moim zdaniem mocno kontrowersyjne - wybory "małych Miss". Ale to się ludziom podoba.

Można więc postawić czysto teoretyczną hipotezę, że gdyby gazeta lokalna była dla kogoś jedynym źródłem informacji, nie wiedziałby, czy rządzi w Polsce SLD, PO czy PiS? Wiedziałby natomiast, kto aktualnie jest wójtem?


Można mieć takie wrażenie, choć oczywiście nie jest to możliwe, bo są też inne źródła informacji. Ale i tak polityka na poziomie lokalnym wygląda inaczej. Partie są zamazane, tak do końca ich nie widać. Liczy się człowiek, zwłaszcza w wyborach bezpośrednich.

Czy wygrywają tytuły, które bardziej kochają władzę, czy też te, które patrzą jej uważnie na ręce?

Gdyby kochały władzę, to by zniknęły z rynku. Ale przez siedem lat, odkąd współpracuję z lokalnymi gazetami, i tak niewiele odpadło od tej ściany. Jedna splajtowała z powodów ekonomicznych, drugą zamknęła właścicielka, która przeniosła się do Niemiec.

Dystansują się od polityki?


Mieszanie się przez gazetę do polityki lokalnej byłoby dla niej samobójstwem. Ze stu trzynastu tytułów, które są w Stowarzyszeniu Gazet Lokalnych, znam zaledwie trzy przypadki, które otarły się o politykę. W Nysie na Opolszczyźnie gazetę wydaje były burmistrz. Jest wrogiem nr 1 jakiegokolwiek bratania się z władzą. Może dlatego, że zna problemy z obu stron? Z kolei "Kulisy powiatu", gazetę z Kluczborka i Olesna, redaguje człowiek związany z tamtejszą Platformą. Nie widać, aby była nadmiernie upolityczniona, ale zdarza się, że jednak gdzieś to wychodzi. Na Lubelszczyźnie sieć gazet pod nazwą "Wspólnota" wydaje Mateusz Orzechowski, chłopak po dziennikarstwie, który wystartował do parlamentu europejskiego z Platformy. Przeciwstawił się kolegom z partii, kiedy próbowali na niego naciskać. Ostro zareagował, powiedział im, że ma w nosie układy i będzie, jak dotychczas, publikować prawdę. Zdecydowana większość dziennikarzy i redaktorów jest z natury apolityczna, powiedziałabym nawet - rebeliancka. Wręcz w genach mają zapisaną walkę z władzą, jakakolwiek by ona nie była. I to im przysparza wiele trudności.

Trudniej wykonywać zawód dziennikarza na prowincji, niźli w ogólnopolskiej gazecie?


Niezwykle trudno zdemaskować postępującego nieetycznie nauczyciela, kiedy wysyłamy dziecko do jego szkoły czy biorącego łapówki lekarza, u którego się leczymy. Tam często nie ma innej szkoły. Nie ma drugiego ośrodka zdrowia. Zdecydowanie łatwiej pisze się o obcych. Najtrudniej o znajomych, do których mamy emocjonalny stosunek. Nie ominiemy ich łatwo na ulicy czy w sklepie. Dziennikarze lokalni są w swoich miejscowościach popularni, jak gwiazdy telewizyjne. Ale gwiazdy telewizyjne oddzielone są setkami kilometrów, ekranem i generalnie podziwiane, a dziennikarz w małym miasteczku zbiera wszystkie cięgi.

Czy są wobec tego skuteczni?


Są skuteczni, bo wyciągają tematy, o których nie pisze prasa centralna, albo inicjują takie, które media w Warszawie dopiero za nimi podejmują. Na przykład wspomniana przeze mnie "Gazeta Regionalna" potrafi wygrzebać z trzech powiatów tyle "kryminałków", że wypełniłaby zawartość całego numeru "Detektywa". Umieją szukać i mają świetnego nosa, jak wyciągnąć informacje od policji czy z pogotowia. Jak zobaczę na pierwszej stronie "Faktu" informację z Żar, Żagania czy Nowej Soli, to zazwyczaj okazuje się, że ściągnęli z "Gazety Regionalnej".

Czy zdarzają się pobicia lokalnych dziennikarzy, przecięcia opon, podpalenia mieszkań?


Z takimi drastycznym przypadkami się nie spotkałam. Może do mnie nie dotarły? Nie mieliśmy jednak sposobności w takich sprawach interweniować. Natomiast zdecydowanie potrzebują oni pomocy prawnej w zderzeniu z adwokatami lokalnych przedsiębiorców czy urzędów. Prasa ogólnopolska, która zamiata sprostowania pod dywan, nie ma pojęcia, jaką walkę muszą stoczyć lokalni dziennikarze w obronie prawdy i interesu swoich czytelników. W małych miejscowościach typowe jest zacietrzewienie urzędników, którzy nie proszą, a żądają ujawnienia informatorów czy podpisanych skrótem autorów. Redakcje oczywiście odmawiają, bo wiadomo, że mogą ujawnić to tylko na wniosek prokuratora. Wtedy wszystkie sprawy kończą się w sądzie. Nic nie rozchodzi się po kościach. Lokalne gazety mają wiele procesów.

Wygrywają czy przegrywają, sądzeni przez ludzi z tego samego miasteczka?


Bywa różnie, ale najczęściej w pierwszej instancji przegrywają. Składają jednak apelacje i w wyższych instancjach proporcje się odwracają. Wygrywają. Nawet w Strasburgu.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.