Polecane
Prymitywny show
„Król Lear” Williama Shakespearea w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w
Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w „Naszym Dzienniku”.
Przerabianie wielkiej klasyki na współczesność – z wytraceniem tego, co w tych dziełach
najistotniejsze, czyli ducha epoki, i tego wszystkiego, co się z tym wiąże, oraz autorskiego przesłania –
i zamiana dramatu na chaos to niestety zmora dzisiejszego teatru. Zmora, która odbiera scenie
artyzm. Kiedyś teatr należał do tzw. sztuki wysokiej, która nobilitowała nie tylko tych, którzy ją
tworzyli i w niej grali, ale także publiczność siedzącą na widowni. Tworzyła się wówczas szczególna
relacja, zwana interakcją między sceną a widownią. Słowo „katharsis” było nie tylko ściśle
teoretycznym pojęciem z zakresu teatrologii, ale – można powiedzieć – wręcz materializowało się.
Widzowie, podążając za postaciami scenicznymi, razem z nimi przeżywali ich losy. To się tak ładnie
nazywa współodczuwaniem.
Mam w pamięci takie obrazy. Nie do zapomnienia. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić. Obecny upadek
teatru jest chyba największym w dziejach tej sztuki. Trudno będzie się podnieść… Owszem, są piękne,
szlachetne wyjątki funkcjonujące gdzieś na obrzeżach teatru instytucjonalnego, jak na przykład Teatr
Nie Teraz, założony i prowadzony od ponad 40 lat przez Tomasza A. Żaka i niezmiennie realizujący
swą szlachetną misję pod hasłem: „Konsekwentnie polski i konsekwentnie niepodległy”. Ale to nie
oznacza, że ma wpływ na całościowy obraz życia teatralnego w Polsce, albowiem ogromna,
przytłaczająca większość to teatry, których przedstawienia niewiele mają wspólnego z prawdziwą
sztuką.
Tego typu refleksje wywołało u mnie przedstawienie „Króla Leara” na scenie Teatru Narodowego w
Warszawie. A na dręczące mnie przez cały spektakl pytania: co skłoniło Jana Englerta, dyrektora tegoż
teatru, do powierzenia reżyserii „Króla Leara” Grzegorzowi Wiśniewskiemu oraz wstawienia tej nędzy
inscenizacyjnej do repertuaru narodowej sceny – nie znalazłam odpowiedzi. I nadal jej nie znajduję.
Inscenizacja Grzegorza Wiśniewskiego, bezsensownie uwspółcześniona, nie tylko zmienia wymowę
tekstu oryginalnego, ale nierzadko stoi wręcz w sprzeczności z dramatem Szekspira. Poczynając
zresztą już od wyboru autora przekładu, którym jest Stanisław Barańczak – jego tłumaczenie
nierzadko daleko odbiega od wierności literze tekstu źródłowego. A silnie akcentowana
współczesność języka Barańczaka powoduje, iż banalizuje się głębia problemu zawarta w dramacie
Szekspira.
O roli Leara marzy pewnie każdy aktor, zwłaszcza kiedy jest już w wieku mocno dojrzałym. Zwykło się
mówić, że to rola niejako podsumowująca dossier artystyczne aktora. Jan Englert już po raz drugi na
tej samej scenie gra Króla Leara. Ponad ćwierć wieku temu w reżyserii Macieja Prusa i teraz w
reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. To dwa różne podejścia do tej samej roli. Wpływ na ową różnicę
mają nie tylko diametralnie różne osobowości reżyserów, a więc i spojrzenie na tekst Szekspira oraz
sposób interpretacji dzieła, lecz też i wiek aktora, dziś osiemdziesięcioletniego mężczyzny, co daje
pewien dystans w budowaniu roli i pozwala na czerpanie z bogactwa doświadczeń artystycznych
nabytych przez minione lata.
Jan Englert prowadzi swego bohatera, można powiedzieć, przez trzy etapy, w których dokonuje się
swoista ewolucja tej postaci, co ma przełożenie na dokonującą się zmianę w jego osobowości, a tym
samym na zmianę w postrzeganiu przezeń świata. Na początku jest pełnym pychy, egoistycznym i
apodyktycznym monarchą, który abdykuje i przekazuje swoje królestwo córkom, w zamian za
deklarację miłości dzieci do rodzica. Sprytne dwie starsze córki, Goneryla (Danuta Stenka w blond
peruce à la Marilyn Monroe) i Regana (Ewa Konstancja Bułhak), prześcigają się w zapewnianiu ojca o
swoim oddaniu. Kordelia zaś (Dominika Kluźniak) kocha ojca, ale milczy, bo dla niej liczą się czyny, a
nie puste deklaracje, więc ojciec ją wydziedzicza i wypędza. I trudno się dziwić, wszak Kordelia u
Wiśniewskiego, z długimi do pasa czerwonorudymi włosami i w minimarynarce, wygląda jak postać z
tzw. marginesu czy marnego show.
Drugi etap to bezdomny Lear popadający w obłęd w sytuacji, gdy Goneryla i Regana, zagarnąwszy
majątek, nie chcą ojca trzymać u siebie. I trzeci etap, bardzo ważny, który nazywam swego rodzaju
ekspiacyjnym (u Szekspira), gdzie zrozpaczony Lear wnosi na rękach ciało martwej córki Kordelii,
żałując za swój grzech niesłusznego ukarania dziecka, i gdzie jest już za późno na cofnięcie złych
decyzji – to scena, która zazwyczaj wywołuje silne przeżycie na widowni, właśnie współodczuwanie z
Learem jego tragedii.
Natomiast w przedstawieniu Grzegorza Wiśniewskiego wprawdzie jest Lear, jest martwa Kordelia… i
jest całkowita obojętność. Nie ma znaczenia, czy ta scena jest w spektaklu, czy jej nie ma. Podobnie
jak większość pozostałych scen, co jest wynikiem takiego właśnie na siłę uwspółcześnionego
ustawienia przez reżysera postaci, łącznie z wręcz karykaturalnym wizerunkiem jak Hrabia Kent
(Ireneusz Czop). Poza tym, co ma znaczyć nagi mężczyzna jako dubler Englerta-Leara? Przedstawienie
przypominające horror klasy B, a nie wielką tragedię Szekspira, budzi pytanie o adresata spektaklu.
***
„Król Lear” Williama Szekspira, reż. Grzegorz Wiśniewski, scenog., kost. Mirosław Kaczmarek, muz.
Aleksandra Gryka, Teatr Narodowy, Warszawa.
Temida Stankiewicz-Podhorecka