Publikacje polecane
Płonący krzyż na niebie
Tego dnia w pobliżu poczty rozwieszono afisze mobilizacyjne. Powszechna mobilizacja objęła wszystkich „oficerów rezerwy, pospolitego ruszenia i stanu spoczynku”, „podchorążych rezerwy i pospolitego ruszenia”, „podoficerów, starszych szeregowców i szeregowców rezerwy oraz pospolitego ruszenia”, „podoficerów stanu spoczynku” i „zaliczonych do pomocniczej służby wojskowej”, którzy otrzymali białe karty mobilizacyjne bez czerwonego pasa. Na drugiej stronie dokumentu mobilizacyjnego wskazywano szczegółowo gdzie, kiedy i z czym mają zgłaszać się poborowi. Wszystkich odpoczywających wzywano z wakacji – mieli bezzwłocznie udać się do jednostek wskazanych „w punkcie II pouczenia dla urlopowanego na dokumencie urlopowym”.
Jak się kończy świat
Między szóstą a siódmą wieczorem osiemnastoletni Janusz Pieczkowski wyszedł do przydomowego ogrodu, gdzie jego ojciec, jakby nigdy nic, podwiązywał dalie. „Nagle, na wschodniej stronie nieba – wspomina – zauważyłem wyraźnie znak płonącego krzyża. Zwabiona naszym wołaniem wyszła do ogrodu matka. Widzieliśmy, że państwo Borusiewiczowie z synami również obserwowali to złowróżbne zjawisko. Z dnia na dzień oczekiwaliśmy, że wybuchnie wojna z Niemcami. Byliśmy do niej przygotowani na miarę naszych możliwości. To, że krzyż ukazał się po wschodniej stronie nieba, wróżyło to, o czym dowiedzieliśmy się dopiero później, czyli napaść 17-go września”.
Ileż takich znaków w historii? Interpretowanych i nadinterpretowanych. Ale nie autentyczność nadprzyrodzonych zjawisk najbardziej mnie interesuje. Nie mam powodu, by Pieczkowskiemu nie wierzyć. Dręczy mnie inne pytanie: co tego dnia, o tamtej porze, między osiemnastą a dziewiętnastą, robili moi bliscy żyjący w miasteczku nad Bugiem, które do dziś istnieje, ale naprawdę to już go nie ma, bo całkiem się skończyło? Właśnie wtedy, 30 sierpnia, zaczynała się jego agonia. Agonia polskiego Sokala, śmierć miasteczka, w którego granicach zgodnie współżyli ze sobą Polacy, Żydzi i Ukraińcy.
O tym, że ich Sokal właśnie poczyna osuwać się w nicość, nie mogli jeszcze wiedzieć ani prababcia Anna, ani pradziadek Franciszek. Nie byli tego świadomi także ich synowie: Janek, Józek, Zbyszek i Antek. Ciekawi mnie zwłaszcza to, co robił tamtego sierpniowego wieczoru, między osiemnastą a dziewiętnastą, dziewięcioletni Zbyszek, którego wnuk siedemdziesiąt pięć lat później zapisuje te słowa. Czy podobnie jak Janusz Pieczkowski wyszedł z rodzicami do ogrodu, by wpatrywać się w znak, który ukazał się na wschodzie? Czy kiedy wskazywał ręką ognisty krzyż – bo jednak zakładam, że, choć nigdy mi o tym nie wspominał, musiał go widzieć – ujrzał w jakimś nagłym błysku siebie i ich wszystkich, matkę ojca i trzech braci, w zupełnie innym miejscu? Czy w głowie dziewięciolatka taka myśl w ogóle mogła powstać? Sądzę, że nie. Dziecko ma bowiem naturalne poczucie zakorzenienia i dopóki rzeczywistość sama się nie odmieni, traktuje ją jako niezmienną, trwałą, osadzoną na fundamencie, którego nic nie jest w stanie poruszyć. Coś o tym wiem, bo moja córka (nie byłoby jej na świecie, gdyby tamten chłopiec z Sokala nie przeżył) skończyła właśnie dziewięć lat.
Mowa nieba
Tkwią więc w ogródku obok niewielkiego drewnianego domu przy ulicy Konarskiego (jest to mała uliczka na skarpie nadbużańskiej, odchodząca od Szlacheckiej; dziś nosi nazwę Gogola) i patrząc na wschód, osłaniają oczy dłońmi. Są w środku tego świata, który już nie istnieje, który jeszcze przez kilka lat będzie stawiał opór historii, ale ostatecznie zostanie zdeptany jej wielkim buciorem.
Nie tylko oni stoją na ścieżce pośród grządek. W całym Sokalu ludzie patrzą z niepokojem w niebo, zastanawiając się, co ich czeka, co –po dwudziestu jeden latach wolności – przyniesie ze sobą ta nowa wojna. Kilkadziesiąt kilometrów na południe od Sokala, we Lwowie, przechodnie przystają na Korso, na ulicach i placach, przed operą i pod kolumną Mickiewicza i wskazują palcami gorejący krzyż, widoczny między skrzydłami anioła poezji podającego Mickiewiczowi lirę. Daleko na północy, w mieście młodości autora „Dziadów”, kobiety w chustkach na głowach wychodzą z nabożeństwa w kaplicy ostrobramskiej (jest wśród nich babcia mojej żony, Jadwiga Wasilewska) i także spoglądają w niebo. Powoli się zmierzcha, ale krzyż wciąż świeci – nad Czortkowem i Tarnopolem, nad Stanisławowem i Zaleszczykami, nad Zbarażem, Krzemieńcem i nad Równem. Goreje ten znak wojny i zniszczenia, ta sygnatura płaczu i cierpienia ponad głowami mieszkańców Nowogródka i?Nieświeża, Ejszyszek i Oszmiany, pali się nad Wołkowyskiem i Drohiczynem, nad Gdańskiem, Helem i Tucholą, nad Warszawą i Krakowem.
Pacjenci szpitala Wszystkich Świętych w Wieluniu, ci, których nie wypisano pod koniec sierpnia, po raz ostatni w swoim życiu wychylają się z okien –trzydzieści trzy godziny później niemieckie lotnictwo będzie testowało nad Wieluniem swoje nowe bombowce.
Na tyłach frontu
W pierwszych dniach września w?Sokalu panuje względny spokój. Wojna toczy się na?ziemiach zachodnich, tutaj docierają jedynie informacje o?dramatycznych zmaganiach polskiego wojska z?Wehrmachtem. Radio warszawskie nadaje marsze wojskowe przerywane komunikatami o?zagrożeniu bombowym.
„Wiadomości z pola walki były nader skąpe –pisał po latach Janusz Pieczkowski. –Wiadomym było, że nasze wojska stawiają rozpaczliwy opór nad granicą, ale ciągle są obchodzone ze skrzydeł przez szybkie jednostki pancerne i zmotoryzowane. Wiele miast i węzłów kolejowych było ustawicznie bombardowanych z powietrza. [...] Sokal leżał daleko od tych walk. Trwała tu rekwizycja prywatnych pojazdów mechanicznych i zdawanie broni palnej przez te osoby, które miały zezwolenie na jej posiadanie. Dotyczyło to również broni myśliwskiej. Benzyna stała się nagle najbardziej poszukiwanym artykułem”.
Do pierwszego ciężkiego nalotu dochodzi, według Pieczkowskiego, 13 września (w kronice klasztoru Bernardynów mowa jest o 12 września). Sześć heinkli 111 atakuje pociąg wojskowy stojący na stacji kolejowej, na zachodnim brzegu Bugu. Polacy ostrzeliwują je z cekaemów umieszczonych na dachach wagonów. Po zrzuceniu bomb na transport wojskowy samoloty kierują się w stronę miasta. Pod ostrzałem broni maszynowej znajduje się przez chwilę główna ulica.
Bilans nalotu – w wyniku bombardowania stacji życie straciło przeszło siedemdziesięciu polskich żołnierzy, kilkudziesięciu zostało rannych. W okolicach Krystynopola płonie pociąg, który przewoził amunicję i benzynę. Wszystkie wydarzenia pierwszych dni wojny są skrupulatnie rejestrowane przez autora kroniki klasztoru bernardyńskiego. Opisuje on między innymi tłumy uciekinierów chroniących się przed ostrzałem w zabudowaniach klasztornych, a także wpływ, jaki działania wojenne wywierają na życie wspólnoty zakonnej:
„Znowu bombardują. Przerażeni uchodźcy dalej uciekają. Jedni pieszo, inni autami [...], inni wozami [...]. Panika ogarnia i kleryków naszych! Owczy pęd! Chcą dalej uciekać. O. przełożony tłumaczy im, że gdy przetrzymają falę bombardowań, przesunie się ona po nas – i pójdzie dalej siać panikę! Niestety! Chcą uciekać dalej. Mówią, że pójdą pieszo do Leszniowa – inni do Zbaraża itd. Już są po wieczerzy, uparli się i idą. Należy zaopatrzyć ich w dokumenty i prowiant na drogę. Kilku ich usiadło w celi o. przełożonego, wypisują swoje imiona i nazwiska i
dokąd idą. O. przełożony podpisuje, daje pieczęć, żywność i pieniądze na drogę – i odeszło ich około trzydziestu – w wieczór o 6.30 godz. – Została pustka i żal..
za:http://niezalezna.pl/54328-plonacy-krzyz