Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać, Na szlaku do Santiago de Compostela CZĘŚĆ XI

                                                             NUESTRA SENORA DE VALVANERA

Tylko dwa pasma górskie, przecięte głębokimi dolinami dwóch niewielkich rzek, oddzielają te dwa klasztory od kolejnego, od Nuestra Senora de Valvanera. Niby to blisko, ale by się tam dostać, należy długo kluczyć górskimi drogami. Klasztor leży w oprawie wysokich już gór rezerwatu San Lorenzo o szczytach przekraczających dwa tysiące metrów. Jest zielono i pięknie. Zupełne pustkowie. Poza klasztorem nie ma tu żadnych innych zabudowań. Ale nie ma i romanizmu, na co liczyłem, skoro początki kościoła sięgają czasów nawet preromańskich, ba, jeszcze wcześniejszych - wizygockich. Obecny wystawiono w XV wieku. Jest prosty, klarowny, bez ozdób. Tym, co przyciąga pątników w to odludzie, jest figura Matki Boskiej – Virgen de Valvanera – patronki prowincji La Rioja. Figura oryginalna, której repliki widuje się w wielu miejscach na Camino. Będąc już tak blisko, jakże mógłbym pominąć to miejsce?

Delikatny snop światła wydobywa z półmroku figurę Matki Boskiej ustawioną w kamiennej niszy głównego ołtarza. Współcześnie wykonaną oprawę z brązu stanowią motywy gałązek dębu, wyrastające z dwóch ściętych pni, zapewne aluzja do objawienia się Maryi w konarach tego drzewa, do czego nawiązuje scena z nowego witraża. Maryja o pełnym, obłym obliczu i ściśniętych, wąskich ustach, patrzy gdzieś w dal, ponad naszymi głowami. Trzyma na kolanach Dzieciątko, sporego już chłopca, który, odmiennie aniżeli w podobnych przedstawieniach, siedzi do nas bokiem. W stylistyce figury, w licznych jej detalach, szczególnie zaś w kroju i ozdobach tuniki i płaszcza, badacze dopatrują się bardzo wczesnego warsztatu, wizygockiego, pracującego w duchu bizantyńskim. Datowaną na IX stulecie figurę plasuje się w katalogu najstarszych tego typu wyobrażeń w Hiszpanii.   

                                                                       MONASTER CANAS

Wracając na jakubowy szlak w mieście Santo Domingo de la Calzada, zatrzymałem się w Canas, nędznej wioszczynie, posadowionej nie w górach, lecz na równinie pośród pól uprawnych. Jest tam kolejny klasztor, tyle że nie benedyktyński, lecz cysterski. Słowem - wspaniałość. Przepadam za cysterskimi kościołami, bo zdołały w większości zachować nienaruszoną późniejszymi ozdobnikami pierwotną surowość architektury. Ileż dostojeństwa w tych prostych formach! Człowiek na Camino przywykł już do niewyobrażalnego bogactwa kościelnych wnętrz, zawłaszczonych przez renesans i barok. A tu taka prostota. Pustka. Czyste formy. Przestronność, przestrzeń, oddech. Usiadłem w ławie, oczarowany delikatną melodyką gregoriańskiego chorału. Szept tego śpiewu wypełniał całą nawę, aż po sklepienie, wiązane już na sposób gotycki. Gotycki wykrój otrzymały też okna w prezbiterium, przeszklone na biało, dzięki czemu wnętrze zalane jest obfitością światła dziennego.

To, co sobie bardzo cenię w cysterskim kościele, jak to bywa u nich w zwyczaju dedykowanym także Matce Bożej, jest Jej przepiękna figura królująca w ołtarzu.  A w kapitularzu porywa mistrzostwem wykonania jeden z sarkofagów. Jest niezwykły. Bo też należy do nieprzeciętnej osoby. Jest nią ksieni tutejszego zgromadzenia cystersek, niejaka Urraca López de Haro, córka potężnego hrabiego, który w 1170 roku ufundował dla mniszek klasztor, do którego zresztą wstąpiła niebawem jego owdowiała małżonka, wnosząc w wianie wszystkie swe dobra i kosztowności. Otóż sarkofag zawierający szczątki ponad dziewięćdziesięcioletniej zakonnicy należy zaliczyć do grupy najwybitniejszych dzieł rzeźby sepulkralnej czasów średniowiecza. Na tumbie spoczywa ona sama w pełnej postaci, niczym królowa odkuta w białym piaskowcu, z pastorałem w dłoni, bo ten przysługiwał nie tylko biskupom, ale i przełożonym benedyktyńskim i cysterskim, także płci żeńskiej. Kondukt pogrzebowy, złożony z biskupów, opatów, mnichów, mieszczan - sądząc po ubiorach – chyba i z Żydów, ale też z prostego ludu, odkuto na wszystkich czterech bokach sarkofagu. Jaki tam lament, jaki ból, jaka rozpacz! Wieśniacy drą włosy z głów. Płaczkowie szarpią brody. Tylko duchowieństwo kroczy z godnością, bo żegnają świętą. Sama zaś zmarła tryska radością, co widać w wyrazie twarzy zwróconej ku nam frontalnie. Nie przypominam sobie, bym gdzieś indziej oglądał tak pogodne i uśmiechnięte oblicze w rzeźbie osoby zmarłej. A przy tym zachwyca realizm w oddaniu najdrobniejszego szczegółu w obliczach postaci -  cecha właściwa dla postrzegania ludzi przez mistrzów renesansu, a przecież mamy tu do czynienia z XII stuleciem.
Jakżeż pouczająca jest mapa z naniesionymi miejscowościami cysterskich fundacji, na którą natknąłem się przy wejściu do klasztornego muzeum. Klasztory cysterskie dokładnie pokrywają obszar krajów stanowiących obecnie Unię Europejską. Kto ma jeszcze wątpliwości co do chrześcijańskich korzeni Europy, niech uwzględni chociażby ten jeden jej aspekt kulturowy. To przecież cystersi, wraz z innymi zakonami, cywilizowali pobarbarzyńską Europę. Proces chrystianizacji i cywilizowania ludów były równorzędne, nakładały się na siebie, dokładnie tak samo, jak się to działo pół tysiąca lat później w Meksyku i w Peru. Z tą różnicą, że za oceanem nie cystersi, lecz franciszkanie, dominikanie i augustianie, a później i jezuici, dokonali tego dzieła.

                                                  SANTO DOMINGO DE LA CALZADA

Wyniosła wieża na horyzoncie zapowiada, że oto zbliżamy się już Santo Domingo de la Calzada. Krok po kroku wychodzimy z krainy winnic. W to miejsce pojawiają się coraz rozleglejsze pola obsiane pszenicą, niekiedy aż po horyzont. Paskudne przedmieścia przemysłowe podkreślają, że miasto jest znaczne, żyjące w dużym stopniu z przetwórstwa płodów rolnych.
Dopisało nam szczęście. Znaleźliśmy nocleg na Calle Mayor w XVII-wiecznym klasztorze cysterskim – Abadia Cisterciense – w skrzydle częściowo udostępnionym pielgrzymom. Jest tu cicho i modlitewnie. Podłogi skrzypią od starości. Kamienne schody prowadzą na drugie piętro. Pokoik przydzielono nam trzyosobowy, przytulny, przerobiony z dawnej celi. Przynajmniej raz mogę mieć pewność, że przy wstawaniu  nocą nie będę bił głową w ramę górnego łóżka. Sąsiednią celę, też trzyosobową, zajęło małżeństwo z Kanady z rocznym dzieckiem. Dziecko spało spokojnie, bez płaczu, noc upłynęła bez nadzwyczajnych pobudek.

Tylko nieliczni pielgrzymi zgromadzili się na wieczornej liturgii w przyklasztornym kościółku z wejściem od Calle de las Monjas. Okalając wieńcem ołtarz, mniszki odśpiewały oficjum. Prawie wszystkie były w podeszłym już wieku. Spośród nich młodością wyróżniały się dwie Hinduski. W tym też należy upatrywać znamion naszych czasów. Indie, kraj do niedawna misyjny, obecnie wysyła własnych duchownych do Europy Zachodniej, zarówno mężczyzn, jak i kobiety, by posługiwali w coraz drastyczniej wyludniających się kościołach. Czyżby w ciągle jeszcze dostatniej ale zmaterializowanej Europie potrzeba było męczenników, którzy ofiarą z własnego życia ożywiliby wiarę, jak ma to miejsce w niektórych prowincjach Indii? Krew męczenników jest zasiewem wiary. To Orygenes.

                                                                                  * * * * *
Mariola zauważyła, że Marcin Luter aktem zerwania z Kościołem katolickim zubożył chrześcijan w stopniu niewyobrażalnym, pozbawiając ich sakramentów. Trzeba było mieć ponadprzeciętną odwagę móc wziąć na swe sumienie tak wielki ciężar duchowego zubożenia chrześcijan. I jaka odpowiedzialność! A może był w tym wszystkim brak świadomości? Może nieumiejętność przewidywania skutków? Może święty gniew i oburzenie tego człowieka zgorszonego upadkiem moralnym na dworze renesansowych papieży? Czy nie po to musi nastąpić Sąd Ostateczny, by każdy z osobna, jak i wszyscy razem mogli poznać nie tylko swoje własne czyny, ale i ich konsekwencje? A te, w niektórych przypadkach, przenoszą się na  pokolenia,  na  odległe stulecia.
                                                                                      * * * * *
Imponują mi ludzie konsekwentnie idący za głosem swojego powołania. Do takich zaliczam św. Dominika, w tym wypadku lokalnego świętego, tego ze wsi Canas, skąd dopiero co powróciłem. Dla odróżnienia go od świętego Dominika Guzmána, założyciela zakonu kaznodziejskiego, przydano mu przydomek de la Calzada - Dominik od Bitych Dróg. Z tych stron pochodzi inny jeszcze święty tego imienia, Dominik de Silos, bo zamieszkał w tym sławnym z romańskich zabytków klasztorze benedyktyńskim. Otóż tutejszy Dominik de la Calzada też pukał do różnych klasztorów z prośbą o przyjęcie go do zgromadzenia. Daremnie. Z klasztoru Valvanera usunięto go z powodu niedostatków intelektualnych. Podobnie postąpiono w klasztorze San Millán de la Cogolla. Niezrażony niepowodzeniami młodzieniec postanowił pójść przez życie własną drogą, poza monastycznymi strukturami. Osiadł w szuwarach nad rzeką Oja, ćwicząc się tam w cnotach chrześcijańskich. Niedaleko jego pustelni znajdował się bród na rzece, który pokonywało  wielu pielgrzymów zdążających do grobu Apostoła. Zapewne niejeden tam utonął w nurtach rzeki. Powziął zatem Dominik postanowienie, że ułatwi im przeprawę, służąc jako przewodnik przez bagna i knieje, bo w gęstwinach  czyhały watahy wilków i gromady rabusiów. Mając do pomocy niejakiego Grzegorza z Ostii, podobnego mu zapaleńca, później też wpisanego w poczet świątobliwych mężów, wspólnymi siłami zabrali się do budowy mostu na rzece. Most był kamienny. Na wieść o dokonaniach tych prostych ludzi, król García III Sanchéz podarował im ruiny starego fortu przy przeprawie, by mogli je przysposobić na  hospicjum dla pielgrzymów. Takie były początki obecnego miasta, a rzecz działa się w XII wieku, właśnie wtedy, gdy na szlak do Santiago wyruszały nieprzebrane tłumy.

Oczywiście że poszedłem pokłonić się świętemu, człowiekowi, który nie poprzestał na jednym moście, budował kolejne, tak jak i wytyczał bieg dróg przez leśne gęstwiny. Jego prochy spoczywają w krypcie pięknego grobowca tutejszej katedry, posadowionej zresztą na miejscu pierwotnego kościółka, wzniesionego przez samego Dominika. Gdyśmy tam przebywali, głęboko w krypcie, w kościele zaczął piać kogut, i to nie raz, ale kilka razy, co uchodzi za ewenement.
- To nam przyniesie szczęście! – zauważyła Mariola, zresztą w zgodzie z powszechnym przekonaniem.
Tak, tak! Santo Domingo de la Calzada słynie z kurnika urządzonego w tutejszej katedrze, a to w związku z legendą, po raz pierwszy odnotowaną już w XII wieku w Liber Sancti Jacobi. Ma ona kilka wersji i nie będę ich tutaj przytaczał. Urzekło mnie piękno sztuki sakralnej. Bo katedra jest cudowna. Nosi wszystkie cechy XV-wiecznego gotyku, jakkolwiek wkomponowano w jej bryłę wcześniejsze wątki architektury romańskiej, co widać w przemawiającym dostojeństwem i powagą prezbiterium. Prezbiterium jest tak wzniosłe, iż – ażeby je wyeksponować – już w naszych czasach usunięto zeń ustawione tam w XVI wieku retabulum.

Jest to jeden z najpiękniejszych, najbardziej monumentalnych ołtarzy nastawowych nie tylko na Camino, ale i na obszarze całej Hiszpanii. Stawiam go w rzędzie ołtarzy z Burgos i z Astorgi. Jest ogromny, mierzy trzynaście metrów na dziewięć, wykonał go pod koniec życia, przed 1540 rokiem, Damián Forment, ten sam, który ozdabiał podobnymi dziełami katedry w Saragossie i w Huesca. Ów mistrz żył w okresie przenikania się różnych prądów artystycznych, co widać w stylistyce tego gigantycznego ołtarza, wykonanego w duchu z taką opieszałością odchodzącego już w Hiszpanii gotyku, dominującego renesansu i ujawniającego się manieryzmu, który to styl zapowiadał nadejście baroku. Dzieląc ołtarz na cztery kondygnacje, otrzymał artysta dwanaście kwater, w których porozmieszczał obficie rozbudowane sceny nowotestamentowe w liczbie dziewięciu. Trzy pozostałe kwatery środkowe przeznaczył dla Chrystusa na tronie jako Pantokratora i dla Maryi koronowanej w niebie. Całość kompozycji jest przewspaniała, podobnie jak troska o oddanie najdrobniejszego szczegółu rzeźbionych w drewnie i polichromowanych figur. Założyłem długi obiektyw i w miarę możliwości rejestrowałem w karcie pamięci aparatu fotograficznego właśnie te drobiazgi, bo dopiero w rzeczach małych można docenić artyzm i genialność dzieła. Patrząc na całość, gubimy się w nadmiarze, przesyt przerasta naszą możliwość percepcji, pozbawia nas zmysłu dociekliwości.

A cóż powiedzieć o pozostałych dziełach sztuki sakralnej, zgromadzonych w tej niezwykłej świątyni? Chociażby kaplice boczne. Jest ich przecież jedenaście i każdą z nich wyposażono w przepiękny ołtarz nastawowy sięgający aż po sklepienie, każdy jest inny, każdy utrzymany w odmiennej stylistyce. A obrazy! A chór, zwyczajem hiszpańskim założony pośrodku nawy centralnej. Ileż tu wspaniałości, chociażby w stallach - te detale rzeźbione w twardym, szlachetnym drewnie mahoniowca. A klasztor z XIV wieku, przebudowywany dwa wieki później w odmianie plateresco, czyli w hiszpańskiej wersji renesansu. Jest przewspaniały, tym bardziej że urządzono w jego pomieszczeniach muzeum z bezcennymi obiektami sztuki sakralnej we wszystkich jej odsłonach. Godne podkreślenia, bo kościół ten wyszedł w miarę obronną ręką z dewastacji, jaką w XIX wieku zafundowali masoni i różnego autoramentu lewactwo tylu innym świątyniom. Co więcej, jakimś cudem napoleońscy żołnierze nie rozkradli do końca tutejszych sreber, a tych jest mnóstwo, pochodzą z Meksyku i z Peru.  Zapewne w porę gdzieś je ukryto.
                                                                          * * * * *
Szwajcar, z uczesania o wyglądzie dyrygenta, który wraz z małżonką idzie już trzeci miesiąc znad Jeziora Genewskiego, zagadnął mnie przy kolacji o motywy mojej pielgrzymki: wiara czy sztuka? Jedno i drugie, odpowiedziałem. Przecież w sztuce wyraża się potęga wiary ludzi sprzed wieków. Już nawet nie chodzi o samych artystów. Wiemy, że kierowali się niekiedy motywami materialnymi. Ale chodzi o mecenasów, którzy zlecali wykonanie tych dzieł. Chodzi o prosty lud, który w zachwycie nad dziełami rąk i umysłu ludzi utalentowanych, mógł się wznieść nieco wyżej ponad przeciętność. Chodzi wreszcie o chwałę Bożą. Cóż innego człowiek może z siebie ofiarować Stwórcy? A nawet sami  artyści. Przecież nie byliby w stanie wykonać tych arcydzieł, gdyby sami nie płonęli żarem wewnętrznej pobożności.  
Mariola zaimponowała mi przywołanym z pamięci Janem Kochanowskim.                                                     

                                        Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?
                                        Czego za dobrodziejstwa, którym nie masz miary?
                                        Kościół Cię nie ogarnie, wszędy pełno Ciebie,
                                        I w otchłaniach, i w morzu, na ziemi, na niebie.

                                        
                                         Złota też, wiem, nie pragniesz, bo to wszystko Twoje,
                                         Cokolwiek na tym świecie człowiek mieni swoje.  
                                         Wdzięcznym Cię tedy sercem, Panie, wysławiamy,
                                         Bo nad to przystojniejszej ofiary nie mamy.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.