Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać- Święta Gora Athos (odc. III)

MONASTER GRIGORIU
Pożegnałem się z gościnnym mnichem przy bramie i ruszyłem karkołomną ścieżką, cały czas w dół, do poziomu morza. Po godzinie forsownego marszu wydeptaną, częściowo wykutą w skałach ścieżką, bo nie ma tu żadnej drogi przejezdnej, nawet szutrowej, dotarłem do Grigoriu. To jeden z mniejszych monasterów osadzony na niewysokiej platformie skalnej oblewanej morskimi falami.

Niewielka przystań pozwala mnichom na kontakt ze światem. Trzymają tu niewielką łódź z silnikiem, przy niskiej fali wystarczającą, by bezpiecznie dotrzeć do Dafne. A muszą liczyć na  zaopatrzenie z zewnątrz, wybrzeże jest tak kamieniste i strome na tym odcinku, iż nie da się tu uprawiać ziemi, nawet w systemie tarasowym, z powodzeniem rozwiniętym w tylu innych monasterach.

Początkami sięga połowy XIV wieku, kiedy to na tym skalistym wybrzeżu osiedli dwaj pustelnicy o tym samym imieniu: Grzegorz. Jeden pochodził z Synaju, drugi z Syrii. Ten pierwszy sprowadził ze sobą kilku towarzyszy i to oni podjęli próbę  życia we wspólnocie. Z kolei drugi Grzegorz, ten z Syrii, nadał wspólnocie kierunek pisząc dla niej regułę. Za największych dobroczyńców klasztoru uchodzili władcy rumuńscy, głównie ci z Mołdawii, nie skąpiąc środków na ratowanie monasteru przed upadkiem, dewastacją i ruiną. A taka groźba pojawiała się w okresie amputowania kolejnych prowincji bizantyńskich przez Turków w XIV stuleciu. Klasztor wtedy prawie opustoszał. Ale podźwignął się. Kolejny cios spadł  w 1513 roku na skutek spustoszeń dokonanych przez saraceńskich piratów. I jeszcze jeden dopust:  w 1761 roku szalejący pożar strawił większość zabudowań.

Do środka wpuścił mnie ojciec Neofytos strzegący bramy. Kazał zostawić plecak w pomieszczeniu dla pielgrzymów, poczęstował kawą estetycznie podaną na tacy w miniaturowej filiżance z porcelany, podsunął do wpisu księgę gości i zaprosił do katolikonu. Długo oprowadzał mnie po ciemnym wnętrzu niewielkiego kościoła pokazując serię malowideł z 1779 roku autorstwa dwóch malarzy, Gabriela i Grzegorza, sprowadzonych z Kastorii dla uzupełnienia zniszczeń spowodowanych pożarem.

- Z pożogi, jak i ze wszystkich innych nieszczęść, jakich nie brakowało w naszym monasterze,  zawsze wychodziła cało ta oto piękna ikona Pantanassy, Matki Bożej Królowej Świata. Czy to nie cud? -  wskazał mnich na wizerunek Maryi o przejmującym obliczu okuty w koszulkę ze srebrnej blachy na obrzeżach bogato wyzłoconej.
- To dar od Marii Paleolog, która żyła pod koniec XV wieku. Obok ikon w naszym skarbcu przechowujemy też święte relikwie wyniesione z pożaru z narażeniem życia. Uratowaliśmy fragment Krzyża Świętego oraz stopę i dłoń św. Anastazji. Niestety, przepadła w dużej części nasza biblioteka. Zdołaliśmy ocalić trochę manuskryptów, garść ważnych dokumentów i któryś tuzin starodruków. Ale cierpliwie odbudowujemy nasze zbiory.

Gdy usłyszał, że jestem z Polski, ojciec Neofytos wyraźnie się ożywił.
- A wasza Maryja z Częstochowy wcale nie jest namalowana przez świętego Łukasza - zawyrokował. - Prawdziwy obraz malowany przez tego ewangelistę znajduje się u nas, w Grecji. To jedyny acheiropoietos, obraz nie-ręką-ludzką-uczyniony.
Nie podjąłem tematu, ani nie mogłem poświęcić klasztorowi należytej uwagi. Czas naglił, spieszyłem do Dionisiu przed zamknięciem bramy. Niby to niedaleko, ze trzy kilometry, ale wycięta w skałach ścieżka, wąska i niebezpieczna, na krawędzi lądu i morza, nie pozwalała na szybszy krok.

                                                       MONASTER DIONISIU

A oto i Dionisiu. Monaster wyłonił się nagle spoza załomu skał, kolejna budowla z połowy XIV wieku. Swą nazwę wziął od gorliwego mnicha Dionizjosa z okolic Kastorii, który – oprócz wielkiego zapału – nie dysponował koniecznymi środkami na ukończenie klasztoru, za budowę którego się zabrał, zapewne ufając w Bożą opatrzność. W obliczu upadku przedsięwzięcia, za radą swego brata Teodozjusza, akurat piastującego godność biskupa Trepizondy, udał się Dionizjos do rezydującego w tym nadczarnomorskim mieście cesarza Aleksego III Komnena z prośbą o wsparcie. I otrzymał pomoc w postaci dotacji pozwalającej na ukończenie rozpoczętych robót.


Dochodziła szósta, najwyższa pora, by się zakwaterować. Pilnujący bramy mnich poprosił o mój diamoneterion,  odszukał moje nazwisko na liście pielgrzymów, którzy w telefonicznej rozmowie zarejestrowali się na nocleg. Kazał u siebie zostawić plecak i zaprowadził mnie prosto do refektarza. W sam raz zdążyłem na kolację. Do środka wprowadził kilku jeszcze innych pielgrzymów, porozsadzał przy dwóch stołach zajętych też przez pracujących w monasterze rosyjskich robotników. Porozdzielano porcje kaszy ze śliwkami, wyłożono w miseczkach oliwki, podano w koszyczkach grubo krojony chleb, a w kubkach źródlaną wodę. Wszystko w cynowych naczyniach. I wszystko na zimno. Nie można było narzekać, marzec to miesiąc Wielkiego Postu, mnisi nawet kolacji wtedy nie jedzą, muszą zadowolić się dwoma posiłkami, symbolicznym śniadaniem i nieco obfitszym obiadem. I tak przez czterdzieści dni. Spożywaliśmy kolację w niczym niezakłóconej ciszy. Nikt nie odezwał się słowem, nikt z nikim nie rozmawiał, jedliśmy w pośpiechu.

Rozejrzałem się po refektarzu. Całe ściany pokryte malowidłami. I to jakimi! Przepiękne malowanie. Monaster Dionisiu słynie ze swych polichromii, które zachowały się w doskonałym stanie. Jak wszystkie inne, tak i ten monaster gorzał wiele razy w swej długiej historii, już to od pioruna, już to od owych cieniutkich świeczek palonych dzień i noc przed ikonami. Miał o tyle szczęście w tych tragediach, iż malowidła ocalały. Mnie interesowała szkoła kreteńska. Swego czasu, podróżując po Krecie, pilnie przyglądałem się wypracowanemu na wyspie stylowi, jaki w XVI wieku wyłonił się tam z połączenia artystycznych tradycji bizantyńskich i bardzo mocnych wpływów Wenecji. Wenecja na Krecie panowała do połowy XVII wieku, na tyle długo, by swoją potęgę i wspaniałość zaznaczyć nie tylko w architekturze obronnej, ale i w sztuce malowania. W czwartej dekadzie XVI stulecia w refektarzu i w katolikonie pracował wzięty mistrz z Krety, Tzorzis, uczeń wielkiego Teofanesa z tejże samej wyspy. Naturalnie, jest to malarstwo całkowicie o tematyce religijnej, bo żadnym innym mnisi się nie zajmowali, niemniej pomiędzy postaciami świętych mistrz znalazł miejsce na sportretowanie drugiego fundatora kościoła i jego rodziny, księcia Jana Piotra z Mołdawii. To on odbudował monaster zniszczony pożarem w roku 1535.

Po pospiesznej kolacji mnich portaris zaprowadził mnie do przydzielonej mi celi, wręczył klucz i rozpisany na karteczce program zajęć duchownych.

- Pielgrzymi są zaproszeni do uczestniczenia w zakonnych modlitwach - poinformował mnie po angielsku. - Toalety są na końcu korytarza. Poza celą nie można rozmawiać. Obowiązuje całkowity zakaz palenia papierosów. Automat telefoniczny wisi przy wejściu, drugi przy bramie.
Mówił krótko i treściwie, rzucał komendami niczym w wojsku. Na odchodnym uśmiechnął się serdecznie i wyszedł. Rozejrzałem się po celi. W zupełności wystarczająca jak na jedną osobę. Łóżko wąskie, twarde, posłane nienagannie czystą pościelą. Gruby, wełniany koc do przykrycia obleczony w białą powłoczkę. Drugi koc złożony w równiutką kostkę spoczywał grzecznie na półce. Niewielki stolik, światło elektryczne u sufitu, jakiś wieszak. Do toalety trzeba wychodzić na zewnątrz, na korytarz. Spojrzałem przez okno. Oniemiałem. Co za widok! Na morze, na góry, na zachód słońca. Chciałoby się tu zostać na dłużej. Niestety, w każdym monasterze pielgrzym może się zatrzymać tylko na jedną noc po uprzedniej telefonicznej rezerwacji, o co należy zadbać z samego rana, bo każdy klasztor ma limit przyjmowanych na noc gości i pielgrzymów.

Spojrzałem na przydzieloną mi rozpiskę zakonnych zajęć. A więc o 19:00 rozpoczynają się wieczorne modlitwy w katolikonie. Kończą się o 21:00. Kolejna tura modlitw rozpoczyna się o 4:00 w nocy i trwa do świtu. Nie widzę żadnej wzmianki na temat śniadania. Mnisi w Wielkim Poście raczej je sobie darują. Skąd inąd dowiaduję się, że dla zatrudnionych przy budowie robotników, dla gości i pielgrzymów refektarz na śniadanie otwierają o 7:00 rano, składa się ono z chleba, oliwek i gorącej herbaty z ekspresu. Obiad podają o 10:00, już dla wszystkich, dla mnichów i dla przyjezdnych. Przez moment zwątpiłem: jak ja wytrzymam na takim wikcie? Nie było już czasu na użalanie się nad sobą, w końcu to mój wybór, zbliżała się godzina wieczornych modlitw. Zebrałem się i poszedłem.

W kościele, w owym greckim katolikonie zgromadzili się już mnisi, młodsi i starsi, ponad dwudziestu. Rozpoczęły się modlitwy, śpiewane, po grecku, z czego nie rozumiałem ani jednego słowa. Może z wyjątkiem aklamacji "Kyrie eleison"! Kiedyś, przed laty, studiowałem grekę przez dwa semestry, ale była to greka antyczna, koiné niewiele mi z tego zostało, zapamiętałem jakieś gnomy z okresu klasycznego. I to wszystko. Owszem, czytać potrafię. W trakcie modlitwy mnisi wchodzili i wychodzili, pojedynczo, jak kto chciał, powracali i znów wychodzili, nieustanny ruch. Oni się modlili, ja w międzyczasie  studiowałem to malowanie. Jest wszędzie, na ścianach, na filarach, na sklepieniu. Nie wszystkie wyszły spod pędzla Tzorzisa, są także późniejsze, XIX-wieczne, co gołym okiem widać po dość mizernej stylistyce tych ostatnich. Że też i w prawosławiu sztuka późniejsza, czyli ta po XVIII wieku, odnotowuje głęboką dekadencję artystyczną. Dlaczego tak się dzieje? W sztuce zachodniej podobny proces również postępował, ale w atmosferze artystycznej miałkości rodziły się nowe trendy o zupełnie nowym spojrzeniu na świat i na jego różnorodność. Stąd sztuka na Zachodzie w XIX wieku ujawniła trudne do ogarnięcia bogactwo. W prawosławiu tak nie jest. Twórczość jak gdyby stanęła w miejscu raz na zawsze. Bo i po co eksperymentować treściami religijnymi w malarstwie, skoro prawdy wieczne są dane raz na zawsze i pozostają takie same, wystarczy je tylko odpowiednio odmalować bez wysilania się na artyzm. Szczęściem średniowieczni malarze tak nie uważali i pozostawili nam do podziwiania przepiękne freski na przykład w bałkańskich cerkwiach, nie mówiąc już o cesarskim Konstantynopolu.

W mrocznym kościele wytrzymałem do 20:00. Wyszedłem na zewnątrz. Przed godziną zaryglowano bramę monasteru aż do wschodu słońca. Pewno by jej nie otworzono nawet spóźnionemu pielgrzymowi, któremu w takim przypadku przyszło by spędzić noc na dworze pod gołym niebem. Przez dobrą chwilę spacerowałem bez celu po opustoszałym wirydarzu, przeraźliwie pustym, bez żadnych oznak życia. Jedni mnisi trwali jeszcze na modlitwach, inni zapewne powrócili do swoich cel na nocny spoczynek, przecież muszą wstać na czwartą rano. Znalazłem przytulisko na balkonie trzeciego piętra zawieszonym kilkadziesiąt metrów nad dnem przepaści. Na całej długości balkon otwierał się na morze i na stromiznę zalesionego zbocza. Pokazały się pierwsze gwiazdy, niebawem miriady srebrnych punkcików pokryły granatowy firmament nieba. Było cudownie! I ta cisza! Jakże kojąca!

Człowiek współczesny nie zna ciszy. Wręcz jej unika. Pogrąża się w nieustanną sferę dźwięków. Może nie zdaje sobie sprawy, jakiego pozbawia się bogactwa, często na własne życzenie. Bo ciszę można sobie zorganizować. Nie jest to coś, od czego nie sposób uciec w świecie pełnym zgiełku. Człowiek zniszczył w sobie kulturę ciszy, zaprzepaścił potrzebę wyciszenia się, czyli wejścia we własne wnętrze. Uruchomił natomiast potrzebę hałasu, w co wprzągł wszystkie nowoczesne nośniki dźwięku, jak gdyby targała nim bojaźń przed pozostaniem ze samym sobą, nawet na krótką chwilę.
Przesiedziałem tak na tym balkonie ze dwie godziny, w bezruchu, w kontemplacji, w zawieszeniu między przepaścią a sklepieniem nieba. Wróciłem do środka, do sąsiadującej z balkonem czytelni dla pielgrzymów. W rogu, na stoliku, stał o pojemności wiadra elektryczny samowar z wrzątkiem, przy nim wyłożono torebki z herbatą ekspresową i zmieloną kawę w naczyniu. Zaparzyłem herbatę ziołową i przystąpiłem do lustrowania półek podręcznej biblioteki. Przeważały książki w języku greckim, było kilka francuskich i niemieckich, i cały zbiór angielskich. Wszystkie wydane współcześnie, w większości podejmowały zagadnienia związane z Kościołem wschodnim, było też trochę historycznych. Moją uwagę zwróciła jedna, o rozprzestrzenianiu się prawosławia na Alasce w XVIII wieku. Zdumiewające, upalna Góra Athos i chłodna, ośnieżona Alaska! Dwa odległe krańce świata, a jednak sobie bliskie. Połączyła je wspólna wiara. Ale prawosławia prawie już dziś nie ma na Alasce, owszem, mogło tam być, kiedy Rosjanie z Syberii penetrowali i te odległe rejony Ameryki przed ich zakupem przez Kongres Stanów Zjednoczonych.

Natrafiłem na książką Włodzimierza Losskiego po angielsku,  mam jej egzemplarz w domu w tłumaczeniu na polski, ale wcześniej książki nie czytałem. Zdjąłem ją z półki i otworzyłem na chybił trafił. Zatrzymałem się na rozdziale o stworzeniu świata i stworzeniu człowieka. Inspirujące i głębokie przemyślenia rosyjskiego teologa zmarłego w  roku 1958 na emigracji. W notatniku zapisałem kilka spostrzeżeń.

Rozpatrywanie zagadnienia o stworzeniu świata - twierdzi autor - podpada pod dziedzinę wiary, a nie filozofii. Uważa za rzecz absurdalną twierdzenie, że istnieje nicość. Jak może istnieć nicość? Masło maślane, to pleonazm. Albo coś jest, albo czegoś nie ma. Autor głęboko rozwodzi się nad pojęciem stworzenia wszelkich bytów ex nihilo. Akt stwórczy jest aktem woli Boga, a nie Jego natury. Bóg zechciał stworzyć świat, wcale tego nie musiał czynić. Świat mógłby nie zaistnieć, nie jest koniecznością, jest przypadłością. Ma początek. W tym kontekście Losski zastanawia się nad stworzeniem człowieka. Człowiek przez akt urodzenia zaczął istnieć, ale to istnienie nie będzie już miało końca.  Człowiek będzie już istniał na zawsze. Śmierć człowieka nie jest powrotem do nicości. Jest przejściem do życia w wiecznej egzystencji.
I tak dalej, i tak dalej. Coraz głębiej i głębiej. Można popaść w obłęd, gdy człowiek nad tym wszystkim się głęboko zastanawia. Rozważania o istnieniu czasu odłożyłem już na inną okazję. Książkę odłożyłem na półkę, wróciłem do swej celi i położyłem się spać. Nie miałem już siły, ani ochoty,  by zrywać się w środku nocy na modlitwy. Nazajutrz czekała mnie daleka droga do monasteru Wielkiej Laury, gdzie miałem zatrzymać się na kolejną noc. Aby się stąd tam dostać istnieją dwie możliwości, morzem lub lądem.

Przeoczyłem statek, który o 9:15 odbijał z klasztornej przystani, opływał od południa półwysep i kotwiczył po jego zachodniej stronie, na wprost Wielkiej Laury. Owszem, mogłem w tamtym kierunku podjąć pieszą wędrówkę, moja mapa pokazuje, że istnieje tam ścieżka, która łączy kilka skupisk, owych kolonii mniszych wspólnot typu skete. Obliczyłem, będzie ze trzydzieści kilometrów, nie wiem czy bym do celu doszedł w jeden dzień bez nocowania po drodze. Wyobrażam sobie tylko, jak urokliwy to musi być szlak, przebija się zboczami pod samą Górą Athos wypiętrzoną prosto z morza na wysokość 2027 metrów. I przez cały czas towarzyszą ścieżce widoki na morze.

O 11:30 z klasztornej przystani złapałem statek płynący do Dafne, to tylko piętnastominutowy rejs. Stamtąd odjeżdża autobus do mniszej stolicy, do miasteczka Karyes, skąd wyrusza w półtoragodzinną podróż do Wielkiej Laury minibus. Doskonałe połączenie! Na noc powinienem był zdążyć.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.