Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Jan Gać - LUD GARIFUNA

Między budami krytymi blachą znalazłem na przystani Puerto Barrios kilka łodzi oczekujących na pasażerów. Wybrałem jedną z nich, gotową już do drogi. Sternik o kasztanowej cerze włączył silnik i pełną mocą ruszyliśmy w godzinny rejs wzdłuż wybrzeża gwatemalskiej prowincji Izabal. Nie ma bowiem lądowej drogi do Livingston, miasta czarnych Karibów, wciśniętego w bezludny zakątek między południową granicę Belize i uchodzącą do Morza Karaibskiego Rio Dulce.

LIVINGSTON
Parno i gorąco, nawet przy wirującym powietrzu pędzącej łodzi bez pokładu. Spokojną toń wody w karaibskiej zatoce Bahia de Amatique mąci nasz silnik, ale tylko na moment. W oddali, z prawej burty, rysuje się wybrzeże wychodzącego w morze półwyspu. Tymczasem trzymamy się zachodniego wybrzeża, całkowicie płaskiego, porośniętego gąszczem lasu palmowego z zarysem Montanas del Mico na horyzoncie, gór pokrytych tropikalną roślinnością i wypiętrzonych ponad 1200 m. Do Livingston docieramy krótko przed zmierzchem, który na szerokości szesnastego równoleżnika zapada natychmiast. Liczące niewiele ponad 10 tysięcy mieszkańców miasto aż drgało od gorących, karaibskich melodii, dochodzących prawie z każdego jego zakątka, z każdego baru. A przecież to nie okres karnawału. Dominują grzechotki, wtórują im bębny, raz o niskiej, to znów wysokiej tonacji, i tak na przemian. Muzyce nieodłącznie towarzyszy śpiew, zawsze w zespole,  o rytmie żywym,  dynamicznym i tanecznym. To wykonanie ludu Garifuna, czarnych Karibów. Za dnia rozejrzałem się po mieście. Domki parterowe, najczęściej z malowanych na kolorowo desek, kryte zwykle blachą, dla zastosowania której w tropikach nie widzę uzasadnienia. Przecież ta blacha się nagrzewa, źle izoluje, a przy ulewnych deszczach dźwięczy uporczywym dudnieniem, nie mówiąc już o łuszczeniu się farby pokryciowej i rdzewieniu jej powierzchni. Gdzież te kryte strzechą palmową kształtne dachy, przez wieki przystosowane do warunków gorących klimatów! Spaceruję w górę i w dół głównej ulicy miasta, jedynej handlowej, pełnej sklepów, niestety też z wszędobylskim plastikiem w wyrobach pochodzących z Chin. Ale są i towary miejscowego rzemiosła, a także ludowe, te drugie jakże wyszukane, świadczące o kreatywności miejscowych rękodzielników, którzy z orzecha kokosowego potrafią wyrabiać cudeńka. Ale skąd w hiszpańskojęzycznej Gwatemali wzięła się brzmiąca z angielska nazwa miasta? Nadano mu ją dla uczczenia Edwarda Livingstona, amerykańskiego prawnika, który na początku XIX wieku opracował zbiór praw dla powstającego podówczas tworu państwowego pod nazwą Zjednoczonych Prowincji Ameryki Środkowej. Spodziewano się, że tak jak Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, czy Stany Zjednoczone Meksyku, tak i to państwo ma szansę na przetrwanie. Oczekiwania nie sprawdziły się, sztucznie modelowany twór rozpadł się na szereg drobnych państewek Ameryki Centralnej.

GARIFUNA
Do Livingston przyjeżdża się nie tylko dla egzotyki i piękna tropikalnego zakątka gwatemalskiej ziemi. W końcu podobne walory znaleźć można w tuzinach innych miejsc. Do Livingston przyjeżdża się dla poznania ludu Garifuna, ich kultury, języka, wierzeń, głównie zaś ich muzyki. Kim są ci ludzie, których w kontaktach z obcymi cechuje otwartość, a na twarzach maluje się radość, cecha tak obca ludziom zatroskanym w gonitwie za sukcesem, uznaniem i majątkiem? Skąd się tu wzięli, na gwatemalskiej ziemi? Ich początki sięgają 1635 roku, kiedy dwa hiszpańskie okręty wiozły z Afryki murzyńskich niewolników do Ameryki. Podczas sztormu okręty rozbiły się u brzegów Saint Vincent, wyspy w archipelagu Małych Antyli. Szczęśliwie uratowali się rozbitkowie. Niebawem rozproszyli się po wyspie i zamieszkali na niej jako ludzie wolni. Z upływem czasu, bo transport niewolników składał się w większości z mężczyzn, zmieszali się oni z ludnością tubylczą, biorąc za żony kobiety karaibskie. Ludność miejscowa, doświadczeni żeglarze i zręczni budowniczowie morskich łodzi – Karibowie – zasiedlali Saint Vincent i okoliczne wyspy od roku około 1200, migrując na nie z dorzecza rzeki Orinoko w dzisiejszej Wenezueli. Na mocy traktatu w Paryżu, podpisanego w 1763 roku, francuską Saint Vincent przejęli Anglicy, którzy natychmiast przystąpili do wprowadzania nowych, angielskich porządków na wyspie. To spotkało się z powszechnym oporem, głównie ze strony czarnych Karibów, potomków afrykańskich Murzynów, których Anglicy próbowali obrócić w niewolników i zmusić do pracy na swych plantacjach. Przeradzający się w otwarte wojny opór trwał aż do 1796 roku, kiedy wyczerpane konfliktem strony poszły na ustępstwa. Anglicy rozdzielili mieszkańców wyspy podług koloru skóry. Czerwoni Karibowie, czyli autochtoni, mogli pozostać na wyspie, natomiast czarnych Karibów deportowali na znajdującą się pod hiszpańską administracją wyspę Roatan u wybrzeży Hondurasu. Wyspa okazała się zbyt mała dla tak wielu przesiedleńców, dlatego wielu z nich przedostało się na ląd stały, by zamieszkać na Wybrzeżu Moskitów, leżącym na terenie dzisiejszej Nikaragui. Stamtąd powędrowali do Hondurasu i Gwatemali, niezmiennie trzymając się wschodniego wybrzeża tych krajów. O ile kultura czerwonych Karibów przepadła wraz z nimi samymi bezpowrotnie na wyspach karaibskich, o tyle kultura czarnych Karibów – ludu Garifuna – nie tylko trwa, ale i rozwija się. Bo zdołali zachować własną tożsamość. Nie ulegli Anglikom. Do dziś w większości wyznają katolicyzm, jakkolwiek z dużą domieszką wierzeń pierwotnych. Stworzyli własną mowę, a ta jest mieszaniną kilku języków: narzecza arawak znad Orinoko, będącego pamiątką po ich pobycie na wyspie Saint Vincent,  dialektu miejscowych Majów Kekczi, wreszcie wpływów francuskich, hiszpańskich i angielskich. Ich populację szacuje się na ponad pół miliona w krajach Ameryki Łacińskiej.







Copyright © 2017. All Rights Reserved.