Witamy serdecznie na stronie internetowej Oddziału Łódzkiego
Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Mamy nadzieję, że ułatwimy Państwu docieranie do rzetelnej informacji. Tutaj chcemy prezentować wielkość oraz problemy naszego Kościoła, zagadnienia społeczne, cywilizacyjne, publikacje członków Stowarzyszenia, stanowiska w ważnych kwestiach. Nie będziemy konkurować w informacjach bieżących z innymi portalami (niektóre z nich wskazujemy w odnośnikach), natomiast gorąco zapraszamy do lektury wszystkich tekstów - ich aktualność znacznie przekracza czas prezentacji na stronie głównej. Zachęcamy do korzystania z odnośników: "Publikacje" i "Polecane". Mamy nadzieję na stały rozwój strony dzięki aktywnej współpracy użytkowników. Z góry dziękujemy za materiały, uwagi, propozycje.
Prosimy kierować je na adres: lodz@katolickie.media.pl

Publikacje członków OŁ KSD

Na Ojczystych szlakach. Jan Gać - CZARNCA, RODOWE GNIAZDO CZARNIECKICH

W Ziemi Kieleckiej, kilka kilometrów za Włoszczową w kierunku Szczekocin  w Województwie Śląskim, wyłania się w polach po prawej stronie szosy zarys wsi. Nad niską zabudową  góruje niewielki kościółek, cały biały, otoczony kępą drzew, bez polotu architektonicznego. To Czarnca, rodowe gniazdo Czarnieckich. Płasko tu. Rozległe horyzonty. Pola przetykane połaciami lasów. Gleba nie najlepszej klasy, ale wyżyć z niej było można. Przed czterystu laty gospodarzył na niej dziad Stefana Czarnieckiego, przez jakiś czas także ojciec hetmana, Krzysztof. Ale czy te kilka łanów ziemi ornej, jakie posiadał, mogły wyżywić rozrosłą rodzinę, składającą się z małżonków, ich dziesięciu synów i córki Katarzyny? A dziedzic Krzysztof po owdowieniu żenił się raz jeszcze, przyjmując pod swój dach kobietę z trojgiem dzieci.  Ziemia Czarncy nie była w stanie zapewnić dostatku takiej gromadzie. Młodzi rozbiegli się po świecie.  Pięciu synów, śladem ojca, który zwyczajem tamtych czasów próbował dorobić się majątku na wojnach, grabieży i w służbie królewskiej, poszło do wojska. Najstarszy z piątki, Paweł, udał się nawet na Maltę i wstąpił tam w szeregi Kawalerów Maltańskich, by walczyć z Turkami na wyspach i na morzu, biorąc udział w obronie oblężonej Krety. Dwóch innych przyjęło suknię duchowną, Franciszek u jezuitów, Tomasz jako ksiądz diecezjalny. Najstarszego z synów, Piotra, wysłał ojciec na studia zagraniczne, gdzie w wielkim świecie przepadł on bez śladu. Jedyną córkę wypchnął zapobiegliwy rodzic szybko z domu, wydając ją za mąż w wieku kilkunastu lat. Na roli pozostali dwaj jego synowie, wiodąc żywot spokojny, przez co nie zapisali się w annałach historii.

Kościółek był otwarty. Wszedłem do środka. Na kamiennej posadzce spostrzegłem ruchomą płytę, dawno nie podnoszoną - widać to po zatarciach na jej krawędziach. Tam, w podziemiach, spoczywają prochy niektórych Czarnieckich. Tam też złożono ciało Stefana, w kościółku przez niego ufundowanym. Nie było mu dane zaznać spokoju nawet po śmierci, bo kiedy ta część Polski, gdzie leży Czarnca, przypadła Prusom w wyniku trzeciego rozbioru, jeden z pruskich oficerów splądrował kościół w nadziei zagrabienia jego bogactw. Gdy tych nie znalazł, w  przypływie szału zemścił się na prochach Stefana, rozbijając jego trumnę, a czaszkę roztrzaskał, ciskając ją o ścianę krypty. Dopiero w okresie międzywojennym wielki wódz, najwierniejszy stronnik  Jana Kazimierza, doczekał się godziwego grobowca z granitu w nawie kościółka, grobowca w ostatnich czasach odnowionego.

Zająłem miejsce w ławie, na wprost grobowca, po prawej stronie ołtarza. Zastanawiające: kiedy ten niestrudzony wojownik miał czas zająć się własną rodziną, swoim domem, gospodarstwem, skoro jego żywiołem były nieustanne przemarsze, wojny, bitwy, podjazdy, życie w obozach pod namiotami, spędzane noce często pod gołym niebem? A walczył ze wszystkimi wrogami Rzeczypospolitej,  z Rosją, z Kozakami, z Tatarami, z Turkami, z Siedmiogrodzianinem Rakoczym, ze Szwedami. Tych ostatnich gonił aż do Danii, gdzie zapewne po raz pierwszy w życiu kosztował kaszankę, którą miejscowa ludność raczyła wojowników z Polski, zresztą ku ich obrzydzeniu na widok kiszek napychanych kaszą nasączoną krwią wieprzy: bo się Polakom tego jeść nie godzi, boby nam psi nieprzyjaciółmi byli, gdyż to ich potrawa, jak zauważył towarzyszący Czarnieckiemu w wyprawie duńskiej Jan Chryzostom Pasek.
Czterdzieści pięć lat na wojnach! Udział w kilkudziesięciu potyczkach i regularnych bitwach w polu, dziesiątki obleganych miast, niezliczone szarże z szablą w dłoni na czele swych wojsk, nawet wtedy, kiedy był już wojewodą. Nie oszczędzał siebie. Sześciokrotnie poważnie ranny, ledwie wywinął się śmierci. Wszystko to zabiłoby  konia, ale nie Czarnieckiego.

Nie oglądając się na braci, sam jeden, z własnych środków, rozpoczął budowę kościoła w rodzinnej wsi w 1640 roku. Zlecił też kamieniarzom wytoczyć w granicie zgrabną chrzcielnicę. Fundator ukończył wtedy czterdzieści lat i miał już za sobą dwadzieścia lat wojowania. Trudno przeniknąć intencję, jaka nim kierowała, kiedy podjął się tego dzieła. Przecież dziadek jego, Jan, przyjął wiarę kalwińską, gdy ta dopiero co dotarła do Polski za króla Zygmunta Młodego, który to nie chciał być panem sumień swoich poddanych. W tej wierze rodzili się jego trzej synowie, a więc i ojciec Stefana, Krzysztof, który do katolicyzmu powrócił przy okazji drugiego ożenku z Zofią Kobierzycką. Tak więc tradycje protestanckie były żywe w rodzinie Czarnieckich. Budowę finansowanego przez Stefana kościoła przerywano wiele razy z powodu nieobecności fundatora na miejscu budowy. Ten bowiem szykował już dla siebie nowe gniazdo na Ukrainie, gdzie śladem wielu walczących szlachciców dorobił się znacznego majątku i dokąd sprowadził swoją rodzinę. Podczas jednego z pobytów w Czarncy, kiedy ujrzał ukończony już kościół, konsekrowany w 1659 roku przez arcybiskupa Mikołaja Prażmowskiego, wypominał budowniczym, że kościół miał być znacznie okazalszy, bo przecież przekazał na ten cel wystarczające środki. No cóż, bez właściwego nadzoru zapewne pieniądze znalazły inne aniżeli pierwotne przeznaczenie.

Stefan Czarniecki zmarł w chłopskiej chacie 16 lutego 1665 roku w drodze do Lwowa, niedaleko miasta. Zatrzymała go tam choroba, jak się okazało, której jego żelazny dotąd organizm już nie zdołał pokonać. Nawet nie zdążył nacieszyć się godnością hetmańską, bowiem król przyznał mu buławę hetmana polnego zaledwie sześć tygodni wcześniej. Najwierniejszy rycerz Jana Kazimierza, który go nie odstąpił nawet w czasach, kiedy opuściła go prawie cała magnateria i ogromne rzesze szlachty, szukając protekcji króla szwedzkiego, Karola Gustawa, wyraził skargę: Wszak nieraz to mówiłem, iż wtenczas dadzą mi buławę, kiedy ani siła do wojny, ani ręka do szabli zdolną nie będą. Jeżeli jednak Bóg użyczy zdrowia, starać się będę o to, aby król jegomość nie żałował łaski, którą na mnie zlewa. A jeżeli przyjdzie umrzeć, ta buława będzie chyba ozdobą grobowca, który mię przywali.
Na życzenie króla ciało hetmana przewieziono ze Lwowa do Warszawy, gdzie zmarłemu urządzono iście królewski pogrzeb. Po egzekwiach przewieziono je do rodzinnej Czarncy i złożono w krypcie ufundowanego przezeń kościoła.

W bocznej kaplicy, która pełni rolę izby pamięci, wystawione są pamiątki po Stefanie Czarnieckim. Eksponowane miejsce zajmuje ikona Matki Boskiej, osadzona w urządzonym tam ołtarzu, datowana na XVI wiek, malowana w konwencji Umilenije, lub z grecka Eleusa, czyli przedstawia Dzieciątko tulące się policzkiem do policzka Matki. Czarniecki ikonę tę zdobył gdzieś na Ukrainie, podczas prowadzonych tam kampanii wojennych. Od tego czasu stała się jego ulubionym obrazem, przed którym kapelan zwykł odprawiać msze święte w jego namiocie, lub nawet w polu dla wszystkich żołnierzy.

Trzeba wiedzieć, że było w zwyczaju, iż wielcy wodzowie dawnych wieków dokładali starań, by mieć przy sobie na wojnie święte wizerunki, przed którymi sprawowano nabożeństwa liturgiczne, niekiedy na wystawianych polowych ołtarzach. Tak, na przykład,  postępował Hernán Cortés, który po zakończeniu podboju Meksyku przywiezioną ze sobą z Hiszpanii XV-wieczną figurkę Matki Boskiej – sławną La Conquistadorę – podarował franciszkanom, którzy do dnia dzisiejszego przechowują ją u siebie w Puebli. Zdobytą na Wschodzie ikonę miał w wielkim poważaniu Władysław Opolczyk, trzymał ją w swojej zamkowej kaplicy, by ją później podarować sprowadzonym z Węgier paulinom, których osadził w swoich włościach na wzgórzu opodal Częstochowy.

Wzruszający w swej wymowie jest dar Stefana i Zofii, ufundowany na okazję ich ślubu zawartego w 1637 roku, składający się z kielicha mszalnego, pateny i krzyża w srebrze z przeznaczeniem na tabernakulum. Państwo młodzi – Stefan miał wtedy 38 lat, Zofia, córka macochy, dwadzieścia kilka – zamieszkali razem w Czarncy, okazało się, że na krótko. Kolejna wojna niebawem wywołała Stefana w ukraińskie stepy.

Inny kielich, cały ze srebra i pozłacany, nosi wcześniejszą datę – 1633 rok – i został ufundowany przez Stefana jako wotum wdzięczności za pomyślną wyprawę smoleńską. Spośród kilku XVII-wiecznych ksiąg specjalne znaczenie posiada mszał z 1647 roku, z którego korzystał jego brat Tomasz, w tym czasie siedzący w Czarncy na probostwie.

Sentymentalne znaczenie musiał mieć dla Czarnieckiego czaprak Karola Gustawa, zdobyty zapewne w jakiejś potyczce, skoro z tego płótna kładzionego na koński grzbiet pod królewskie siodło, kazał sporządzić kapę dla kapłana. Tak więc wyszywana złotymi nićmi tkanina  luterańskiego króla służyła  odtąd katolickiemu księdzu jako okrycie liturgiczne w nabożeństwach.

Wydaje się, że przechowywany w kaplicy feretron z podobizną Czarnieckiego na koniu, wiernie oddaje jego rysy. Niesiony w kondukcie żałobnym przed trumną zmarłego, wykonany został z taką samą dbałością o szczegół, z jaką pogrzebowi malarze odmalowywali na cynowej blasze wizerunki zmarłych szlachciców z przeznaczeniem na umieszczenie tych osobliwych portretów  na czole ich trumien. Po sarmacku podgolony wysoko czerep, wysokie czoło, potężna dzika broda, niestrzyżona jak u bojarów, którą musiał przytrzymywać przy piciu wina z pucharu. Malarz nie uwzględnił w tym portrecie rany po postrzale z muszkietu, która przed laty zdeformowała mu twarz, tak iż chirurg musiał wstawiać w żuchwę metalową blaszkę, by nie seplenił.
Udałem się na archeologiczny rekonesans po miejscowym parku, założonym naprzeciw kościoła jako arboretum przez mieszkańców Czarncy, dumnych ze swojego przecież nie aż tak odległego w czasie sąsiada. Kilka starych drzew o grubych pniach może być świadkiem dworu, który stał w ich cieniu. Po samym dworze pozostały głębokie wykopy, jakby ktoś próbował szukać w ziemi skarbów. No i dotrwały ciężkie, okute żelazem drzwi, przechowane na pamiątkę w kościelnej kaplicy.

Copyright © 2017. All Rights Reserved.